„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin. Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt”

MARIUSZ MAZUR

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

„Przeciw kosmopolityzmowi w nauce” – reaktywacja

Od wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin dowiedzieliśmy się, że „jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”. Można by się zastanawiać, dlaczego urzędniczka Ministerstwa Kultury zapowiada daleko idące zmiany w dziedzinie szkolnictwa wyższego, czyli wychodzi poza zakres swoich kompetencji, ale kwestia kompetencji bądź ich braku w świecie obecnej polityki przestała już chyba kogokolwiek dziwić (resort pani minister właśnie pomylił przychód z dochodem w trakcie ustalania beneficjentów Funduszu Wsparcia Kultury, czy kogoś to jeszcze zaskakuje?). Minister wskazała również, iż „nie lubi chodzić na przegrane wojny”, co może sugerować, że wyrażane przez nią opinie i oczekiwania zostały sformułowane na podstawie koncepcji władzy niedostępnych jeszcze dla szerszego odbiorcy, są one zresztą zgodne z wypowiedziami obecnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego (tj, według nowo wprowadzonej nomenklatury, edukacji i nauki). Dzięki temu możemy się domyślić, jaki kurs przyjmą niebawem rządzący.

Wypowiedź pani minister podzieliłem na cztery zagadnienia: 1) sferę zgodności, 2) wiedzę, jaką dysponuje, 3) determinanty ideologiczne oraz 4) zaproponowane metody działania.

Sfery zgodności

Teza pierwsza wyrażona podczas wystąpienia: humanistyce w Polsce „zagraża umiędzynarodowienie rozumiane w technokratyczno-urzędniczy sposób”. Mogłoby się wydawać, że przywołane zdanie ma sens. Niestety, mamy tu do czynienia z manipulacją retoryczną. Każde słowo wstawione w miejsce „humanistyki” zostanie zanegowane przez zło czynnika „technokratyczno-urzędniczego sposobu”. Dotyczy to nawet tak uniwersalnych wartości, jak pokój, dobrobyt, szczepionki przeciwko pandemii. Jeśli do najprawdziwszego zdania dodamy negatywny składnik, to zawsze wyjdzie nam negatywna konkluzja. A zatem minister Gawin, dodając pejoratywny wątek, zdeprecjonowała umiędzynarodowienie. Następnie stwierdziła: „Największe dzieła w historiografii albo w krytyce literackiej powstawały nie z myślą o tym, żeby zachwycić Paryż czy Londyn, tylko były całkowicie skoncentrowane na kompletnie niezależnej sferze twórczości”. Mamy tu do czynienia z kolejną manipulacją na poziomie retoryki. Kreowanie zależności między wybitnością dzieł a zachwytem bądź brakiem zachwytu zachodnich stolic jest sztucznym wytworzeniem problemu, żeby go następnie „rozwiązać”, w tym wypadku wykpić. Równie dobrze można napisać: „najlepsze samochody powstawały nie po to, żeby zachwycić Paryż czy Londyn”, ale to zdanie – jakkolwiek również prawdziwe – albo jest kuriozalnym banałem, albo jest po prostu niemądre. Z czym więc pani minister dyskutuje? 

Dopiero teza o tym, że do humanistyki nie powinno się stosować zasad punktacji, ponieważ niszczą one polską humanistykę, jest sensowna. Tyle że od 10 lat powtarzają to setki osób podczas konferencji, seminariów, zajęć na uczelniach, w aulach, w pokojach i na korytarzach uniwersyteckich. Zdanie to wypowiadano tysiące razy publicznie i prywatnie w dużych, średnich i małych gremiach. Cóż w nim jest nowego? Niemniej dobrze, że urzędnik państwowy o tym wie i mówi.         

Wreszcie pada teza całkowicie prawdziwa: „Polemiki są mniej ważne w stosunku do książek pierwotnych. Naszą odpowiedzią powinny być książki, które pokazują całą rzeczywistość we wszystkich jej odcieniach […]”. Należy całkowicie zgodzić się z tym poglądem. Niestety, część polskiej historiografii nie dba o odcienie. Weźmy choćby infantylne zestawienia faktograficzne w pracach na temat podziemia niepodległościowego, szczególnie te pisane zgodnie z obowiązującą polityką historyczną, w których mnożą się nienaukowe, pozaźródłowe kreacje przeszłości i odwołania do prezydenta Lecha Kaczyńskiego (w jednej z książek o powojennej konspiracji znalazłem 10 odniesień do tej postaci; były prezydent był częściej wspominany niż jakikolwiek partyzant[1]; jest to oczywiście nawiązanie do peerelowskiego zjawiska odwoływania się do idoli marksizmu, bez których przez pewien czas nie mogłyby się ukazać żadne publikacje). Jak mówi dalej pani minister: „Co niesie za sobą ideologizacja? To, że te odcienie, te sprzeczności w poglądach, w postawach ludzi po prostu nikną. Postacie historyczne stają się doskonale jednowymiarowe”. Przyznać muszę, że od przedstawicielki rządu nie spodziewałem się tak ostrej krytyki twórczości na temat tzw. żołnierzy wyklętych czy np. komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. I tu widzę ogromną odwagę Magdaleny Gawin, aż chciałoby się jej podziękować. Być może głosy, jakie od lat są podnoszone na temat nieprzestrzegania warsztatu naukowego przez część historyków ideologizujących badania, wreszcie zostaną zauważone. Chyba że moja interpretacja jest błędna i źle zrozumiałem przytoczone słowa.          

Zgodzić się należy, że dobre książki powstają na podstawie dotacji podmiotowych (choć nie powiedziałbym tak autorytatywnie, że są „najciekawsze” i że dowodem na to są słowa dziekanów wydziałów historycznych, ponieważ to źle świadczy o krytyce źródła zastosowanej przez panią minister). W przypadku wskazanych przez nią wad grantów badawczych ponownie należy się całkowicie zgodzić, choć także ta wiedza jest powszechna i znana od dawna.         

Kolejny cytat: „Jestem absolutną przeciwniczką uprawiania humanistyki na podstawie punktacji, grantów i na podstawie tego, co może się wydawać komuś na Zachodzie wartościowe”. Ponownie zgadzam się z początkiem wypowiedzi pani minister. Trudno jednak zrozumieć, czemu ma służyć kolejny wtręt o „złym Zachodzie”. Być może należy go traktować jako swoisty rytuał znany nam z PRL, zgodnie z którym w oficjalnych sformułowaniach co jakiś czas musiała pojawić się krytyka Zachodu. To znana cecha nowomowy; kiedyś byli to „bankruci polityczni”, „koła zimnowojenne” bądź „przyjacielska wizyta” (oczywiście ze Wschodu), teraz – „zły Zachód”. Istotna jest frekwencja pojawiania się zwrotu. Im częściej dane sformułowanie pada, tym lepiej realizowana jest magiczna funkcja mowy, czyli kreowanie realności świata wyobrażonego. To kolejna zasada newspeak. Rytualność w wypowiedziach polityków nie zaskakuje[2], płacą oni w ten sposób trybut władzy i idei przewodniej.

Wiedza          

Dr hab. Gawin zaczęła prezentację swojej wiedzy, porównując badania średniowiecza i historii najnowszej: „Pokutuje wśród historyków mit, że badacze średniowiecza muszą mieć wyspecjalizowane narzędzia, a badanie historii XX-wiecznej jest bardzo proste”. Pani minister nie zgadza się z takim poglądem i należy temu przyklasnąć. Tyle że ponownie nie jest to żadne odkrycie, sam pisałem o tym kilka lat temu i nie byłem w tej dziedzinie pierwszy[3]. Co więcej, wspomniana kwestia kompletnie nie pasuje do reszty analizowanej tu wypowiedzi; nie wiadomo, skąd się wzięła i jaki jest jej cel. Niestety, po tym dość oczywistym stwierdzeniu pani minister uznała, że przeprowadzi wywód źródłoznawczy, i orzekła, iż archiwalia są lepsze niż „wspomnienia, listy, korespondencja albo prasa”, które – jak wynika z jej słów – są gorszym sortem źródeł. Na marginesie zwróciłbym uwagę, że listy i korespondencja to ten sam typ dokumentacji, ale to jedynie drobiazg w kontekście poważniejszych nieprawidłowości świadczących o kompetencjach pani minister. Twierdzenie, że źródła archiwalne są lepsze, ważniejsze (czyżby bardziej prawdziwe?, rzetelne?, wiarygodne?) niż inne, jest karygodnym, bo niezwykle trywialnym, błędem warsztatowym. O tym, że tak nie jest, uczymy już na studiach licencjackich. Brak takiej wiedzy jest w mojej opinii powodem do wstydu nawet dla studentów. Oczywiście minister nie musi mieć kwalifikacji w dziedzinie źródłoznawstwa, ale wypowiadającemu się o historiografii historykowi, w dodatku ze stopniami naukowymi, taka wiedza już by się przydała, nawet jeśli nie pracuje na krytykowanych przez siebie uniwersytetach. Zdaniem pani minister do archiwów chodzą Amerykanie i Niemcy, co – jak stwierdziła – obserwowała sama, ale nie ma tam Polaków. Niestety, to kolejna wielka ułomność wypowiedzi Magdaleny Gawin. Prywatne szczątkowe spostrzeżenia z jakiegoś archiwum stają się dla niej dowodem na uniwersalność praw, które służą rozumieniu świata. W kolejnym zdaniu brnie dalej: „Bardzo często jest tak, że wszystkie prace dotyczące XX w. są wtórne, są przepisywane od kolegi […]”. Abstrahując od nieprecyzyjnego języka wielkich kwantyfikatorów („bardzo często wszystkie prace”), to, co zostało powiedziane, jest po prostu nieprawdą. Ani nie „bardzo często”, ani nie „wszystkie” publikacje są w tworzone we wspomniany sposób. Z moich obserwacji wynika, a jak widzę, znacznie lepiej znam powstającą obecnie literaturę historiograficzną, dotyczy to mniejszości prac, choć oczywiście problem da się zauważyć, zresztą w ostatnich kilkunastu latach pisało o tym mnóstwo osób. Zastanawiające, że niezauważonym przez panią minister uchybieniem jest publikowanie niczego niewnoszących tekstów albo udowadnianie znanych już tez na podstawie kolejnego zestawu dokumentów archiwalnych. Wypada dodać, że ten temat również wielokrotnie bezskutecznie poruszano. Zatem po raz kolejny mamy odwołania do wiedzy powszechnej albo ujawnienie jej braku, co nie przeszkadza w formułowaniu opinii.          

Kolejna wygłoszona teza dotyczy – jak to pani minister nazwała – „pustych plam” w polskiej historiografii, czyli tematów niepożądanych przez Zachód. Niestety, nie dowiedzieliśmy się, o jakie tematy chodzi. To zresztą kolejna stała cecha jej narracji – brak precyzji, dzięki czemu można uciekać się do różnych, daleko idących insynuacji bez odpowiedzialności za słowa. Dzięki zastosowaniu sformułowań: „pewne środowiska”, „pewne naciski”, „pewne badania”, „ograniczanie wolności”, „są książki”, „są instytucje” bez żadnych konkretnych przykładów można posłużyć się oskarżeniami, nie bacząc na wiarygodność. W wykonaniu naukowca byłoby to nieetyczne, dla polityka to norma. Notabene przypomina to kolejną cechę nowomowy. Z innej części wypowiedzi możemy domyślić się, że najbardziej zagrożoną sferą badań jest II wojna światowa, i jest to skutek celowych działań zagranicy. Niestety, pani minister po raz kolejny się myli. Z jakiegoś powodu nie zwróciła uwagi, że po 1989 r. zapaść dotknęła kilku dziedzin, np. historię gospodarczą, historię mentalności, kultury, a z zakresu polityki – historię partii politycznych PRL (o których dopiero teraz zaczyna się pisać) oraz – istotnie – II wojny światowej. Pisało o tym już wiele osób. I nie jest to związane z działaniem „złego Zachodu”, jak chce tego urzędniczka państwowa, ale z przemianami, w tym choćby z kilkudziesięcioma kilometrami akt zgromadzonych w IPN na temat powojennego podziemia i Polski Ludowej, które wzbudziły zainteresowanie kilkuset historyków. Co więcej, historia gospodarki kojarzy się niektórym z marksizmem, a metodologia nauki z Otwockiem, i dlatego je omijają.          

Pani minister ma rację, że punktoza jest zaprzeczeniem humanistyki, w tej kwestii w pełni się zgadzam. Leszek Kołakowski ze swoimi Głównymi nurtami marksizmu (Londyn 1988, 1223 stron) miałby problem, żeby utrzymać etat na uniwersytecie, ponieważ ta pracochłonna książka zostałaby „wyceniona” zgodnie z obecnym prawem jedynie na 100 punktów. Pani minister nie była jednak niestety przygotowana nawet w tak podstawowej kwestii, jak ogólne zasady czy wartości obowiązującej punktacji. Odwołała się do fikcyjnych 24 punktów, jakie – jak twierdzi – można uzyskać za publikację w „czołowych periodykach zachodnich”, podczas gdy przeciętny magister na polskiej uczelni wie, że taka punktacja nie istnieje; nie dysponuje taką wiedzą dr hab. Gawin, której braki po raz kolejny nie przeszkadzały jej w wygłaszaniu opinii na ten temat. 

Kolejne zdanie w kontekście punktacji: „Najbardziej wrażliwe obszary to historia i literaturoznawstwo. Troszkę mniej zagrożona jest filozofia i socjologia”. Na jakiej podstawie pani minister uznała, że teksty filozoficzne można opunktować bez szkody dla nich, a historycznych już nie? Niestety, tego też się nie dowiemy.

Minister obecnego rządu poinformowała, które jej zdaniem dziedziny historiografii są mniej wartościowe. Samą siebie określiła jako „umiarkowanego wroga historii społecznej”. Złe są również: „historia cywilizacji”, „rozwój pociągów”, „architektury” (domyślam się, że to tylko przykłady), „historia regionalna”, historia społeczna i antropologia kultury, dobre zaś – historia i filozofia polityki oraz polityczna historia narodu. Ale w jej przekonaniu „Historia polityki w Polsce jest w gwałtowanym odwrocie, bardzo mocno weszła historia społeczna, […], antropologia kultury. Nie ma filozofii polityki i nie ma polityki jako takiej”. Ja bym powiedział, że „polityki jako takiej” jest w nauce aż nadto. Zdaniem pani minister zagrożeniem dla humanistyki są „te wszystkie pojęcia, które nam utrudniają tak naprawdę jako historykom, literaturoznawcom oddanie wszystkich barw przeszłości”. Wśród nich wymieniła: „kolonializm, postkolonializm, dyskursy mniejszościowe, w tym szczególnie gender[4].           

Postanowiłem zrobić wstępną kwerendę, aby zweryfikować przytoczone wypowiedzi. Na 50 książek wydanych ostatnio przez IPN 48 dotyczyło polityki. Jak łatwo policzyć, stanowi to 96%. Sprawdziłem również dorobek historiografii najnowszej kilku instytutów i wydziałów historii w kraju. Historia antropologiczna i społeczna znajdują się tam rzadziej niż w jednej monografii na 10–15. Znakomita większość historyków zajmujących się historią najnowszą nigdy nie napisała książki wychodzącej poza zakres historii politycznej (i nie jest to zarzut, takie podejście wynika z tradycji i zainteresowań, których – moim zdaniem – nie powinno się zmieniać drogą nakazów). Istnieją nawet takie uczelnie w kraju, na których w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie pojawiła się ani jedna (!) monografia z innej dziedziny niż historia polityczna albo tylko pojedyncze osoby zajmują się tam problematyką inną niż zdarzeniowa historia polityczna. I w tej kwestii od lat niewiele się zmienia. W jaki więc sposób dr hab. Gawin ustaliła, że „historia polityki jest w odwrocie” i ustępuje miejsca domenom według niej „gorszym”, nie jestem w stanie zrozumieć. Każdy historyk zajmujący się historią najnowszą i znający środowisko naukowe oraz jego dorobek wie, że pani minister wymyśliła to całkowicie fikcyjne zagrożenie. Co więcej, udowodnienie tej nieprawdy jest banalnie proste, można to zrobić w kilkadziesiąt minut, ale jak wiemy, politycy nie potrzebują wiedzy i nie przejmują się tym, że zostaną przyłapani na zmyślaniu. Wiedza i prawda są wręcz niebezpieczne w swym zapiekłym uporze, kiedy nie chcą wspierać ich poglądów oraz wyobrażeń służących ich interesom, a wyborcy i tak nie będą ich rozliczali z wypowiedzianych kłamstw czy głupstw, lecz z redystrybucji pieniędzy i ostrości ideologicznej.        

Na marginesie tylko zauważę, że do nauki światowej (i wiedzy) więcej wnieśli Fernand Braudel, Jacques Le Goff, Michel Foucault, a z polskich historyków – Witold Kula czy Krzysztof Pomian, czyli naukowcy pracujący w paradygmatach, których pani minister jest „umiarkowanym wrogiem”, niż wszyscy razem wzięci autorzy książek o powiatowych urzędach bezpieczeństwa publicznego czy o sprawach obiektowych pod kryptonimem. Większy wpływ na zrozumienie przeszłości miała niemal całkowicie pomijająca politykę szkoła Annales niż kilkuset historyków sporządzających wytrwale wypisy ze źródeł na temat partii politycznych w powiatach II RP. Szkoda, że nikt pani minister Gawin tego nie powiedział.          

W dalszym ciągu swojej wypowiedzi pani minister wyraziła się krytycznie o poziomie Wydziału Teologicznego UKSW („dzisiaj student w Warszawie nie jest w stanie uzyskać właściwego wykształcenia [teologicznego] poprzez brak wydziału”). Chciałbym wierzyć, że jej wiedza jest tak rozległa, iż wie, co to jest „właściwe wykształcenie teologiczne”, tzn. czego student w Warszawie powinien się uczyć w ramach teologii, aby być odpowiednio w tym zakresie wyedukowanym. Pani minister ujawniła, że od lat działa na rzecz stworzenia wydziału teologicznego na Uniwersytecie Warszawskim.

Jak wspomniałem, wszystkie inne instytucje krytykowane są bez podawania nazw, dzięki czemu każdy może sobie wstawić własny podmiot, a nie ponosi się odpowiedzialności za insynuacje. Gawin przeczytała na „stronie jednego z ważniejszych instytutów w Warszawie, że nie wolno robić historii narodowej, tylko powinna się rozwijać historia regionów”. I szukaj teraz, polemisto, tego „ważnego instytutu” promującego małe ojczyzny i regionalizm kosztem narodu… Powiedziała o historykach żądających monopolu badań dla siebie i unikających krytyki, i domyślaj się, o kogo chodzi…

Ideologia

Charakterystyczną cechą wypowiedzi pani minister jest bardzo silne upolitycznienie, nie można go jednak traktować jako zarzutu, ponieważ autorka jest politykiem, próbuje więc wprowadzać normy ideologiczne do narracji o nauce i za ich pomocą interpretować sferę wiedzy oraz proces jej zdobywania. Przenoszenie metod partyjnych i ideologicznych do mechanizmów mających rządzić nauką niesie jednak ze sobą istotne konsekwencje.         

Determinanty ideologiczne rządzące sposobem myślenia minister Gawin to konserwatyzm (a przynajmniej taka jest jej deklaracja), specyficznie rozumiana wolność oraz kilka razy podkreślana niechęć do Zachodu.       

Konserwatyzm udało mi się odnaleźć w niechęci do zagranicznych nowinek, do Zachodu jako takiego (ponieważ stamtąd płyną rzeczone nowinki), w spiskowości świata, w oskarżeniach wobec tych, którzy mają inne zdanie niż pani minister i chcą odwoływać się do innych paradygmatów niż jedyny prawdziwy, czyli badanie polityki lub filozofia polityki, w instrumentalizacji humanistyki, która powinna działać w interesie państwa, oraz w pragnieniu stworzenia wydziału teologicznego na UW. Takie rozumienie myśli konserwatywnej nie jest niczym nowym. W Klubie Jagiellońskim takie zjawisko nazwano czerwoną prawicą[5]. Moim zdaniem te zasady bliższe są przedwojennemu Stronnictwu Narodowemu niż konserwatyzmowi.           

Minister Gawin wprost powiedziała, że dla własnych koncepcji podejścia do wolności można szukać przyjaciół „po drugiej stronie”, a nie tylko na prawicy. Wskazuje to od razu na zhierarchizowany, dychotomiczny czy nawet spolaryzowany świat kategorii politycznych, na jakie pani minister podzieliła sobie ludzi w nauce. Jest prawica, czyli „nasi”, oraz „druga strona”, czyli zapewne wszyscy inni, jest wreszcie kategoria najniższego, w zasadzie już trzeciego sortu (to pojęcie wprowadzone przez bliską pani Gawin opcję polityczną), czyli ci, którzy są prowadzeni na pasku Zachodu i nie chcą wolności badań. W mojej opinii dzielenie naukowców pod względem ideologicznym ilustruje kompletny brak rozumienia środowiska naukowego i nierespektowanie apolityczności nauki. Okazało się, że Magdalena Gawin jest ministrem prawicowej kultury i wyznaje prawicowość lub lewicowość literaturoznawstwa czy historii. Peerelowskie myślenie w pełnej krasie, tyle że à rebours.         

Przejdźmy teraz do niechęci do Zachodu. Zdaniem minister Gawin zagrożenie dla polskich uczelni stanowią z jednej strony płynące stamtąd „modele, które poddajemy krytyce”, z drugiej – pozostałości systemu komunistycznego, co w Polsce skutkuje tym, że „model uczelni nie jest udrożniony”. Niestety nie wiem, czym jest „udrożniony model uczelni”, i słuchacze omawianego przemówienia też się tego nie dowiedzieli. W znanej mi literaturze na temat uniwersytetów takie pojęcie w zastosowanym przez panią minister kontekście nie występuje. Możliwe jednak, że został tu zastosowany jakiś potężny skrót myślowy i model nauki został pomylony z drogą kariery naukowej, a wówczas przywołany „udrożniony model uczelni” stałby się „tylko” błędem logicznym i językowym w kontekście wypowiedzi. W przeciwnym razie jest kompletnie niezrozumiały. Jak już wspomniałem, komentowane wystąpienie potwierdza znaną nam z ostatnich lat, krzewioną przez czynniki oficjalne niechęć do złego Zachodu (tym razem: Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Londyn), ale moją uwagę zwróciło też powtarzające się milczenie na temat „wschodniego modelu uniwersyteckiego”, co po wysłuchaniu słów pani minister do końca przestaje dziwić.          

Kolejna kwestia – promowanie publikacji wtórnych i mało wartościowych jako skutek reformy z 2010 r. Czy naprawdę do reformy minister Barbary Kudryckiej polska humanistyka była Skarbnicą Wiedzy? Słynne „kudryki” ani niczego nie zepsuły, ani nie naprawiły. Ci, którzy dotąd nic nie robili, zostali zmuszeni do publikowania czegokolwiek i pomnażali istniejącą już makulaturę. Ale już mówienie, że te „małowartościowe i wtórne rzeczy wpisują się w politykę centrum silniejszych”, to zideologizowane stwierdzenie spiskologiczne, niemające pokrycia w rzeczywistości. O produkcji tekstów uznawanych za naukowe mówi się od dawna. Nie ma to nic wspólnego z jakąś koncepcją tajemnych „centrów silniejszych” (w innym miejscu nazywanych przez minister Gawin „centrami zachodnimi”), które „przy pomocy grantów” celowo niszczą polską naukę, narzucając jej tematykę: „kolonializmu, postkolonializmu, dyskursów mniejszościowych, w tym gender” (w tym wypadku wielce pouczająca jest lektura tekstu Przeciw kosmopolityzmowi w sztuce autorstwa innego wiceministra kultury, Włodzimierza Sokorskiego[6], analogii w tym sposobie myślenia co nie miara). To skutek postępującej w XX w. demokratyzacji i umasowienia społeczeństwa (i tu pełna zgodna z wypowiedzią prowadzącego panel Ryszarda Legutki) oraz bezkarności za nieuczciwość, a nie spisku przeciwko Polsce, jak chce tego pani minister. Zresztą wyrażone przez nią oskarżenie nie pojawiło się ostatnio. W PRL zamiast „centra silniejsze” używano sformułowania „określone koła na Zachodzie” albo wprost mówiono o „imperialistach amerykańskich i rewizjonistach zachodnioniemieckich”. Również jeśli chodzi o cele „zagranicznych ośrodków”, to minister Gawin porozumiałaby się z podobnie myślącymi poprzednikami broniącymi klasy robotniczej i wolności nauki w PRL. Ale nawet wówczas nawiązania na przykład do annalistów nie były tępione tak otwarcie, jak robi to dzisiaj przedstawicielka rządu.       

Według Gawin w Polsce widoczne są „próby nacisków, żeby nie zajmować się pewnymi obszarami badań. […] próby zmonopolizowania badań do bardzo konkretnych środowisk, które [chcą monopolu na badania] i chcą postawić się poza krytyką”. A to ma sprawiać, że „wolności badań na uniwersytetach jest po prostu mniej”. Szanowna pani minister Magdaleno Gawin! Które środowiska historyków najnowszych na uniwersytetach żądają dla siebie monopolu na badania? Zastanawiam się również, ilu historyków w Polsce otrzymuje te niebezpieczne granty z zagranicy (podpowiem, Putin nazywa takich „agentami Zachodu”). Jeden na 200–300? I to wystarczy, żeby zniszczyć polską historiografię i literaturoznawstwo? Niestety, wypowiedź ta pozostaje w tej samej stylistyce – bez nazwisk, tytułów książek czy przykładów, opinia wyrażona została w insynuacyjny sposób, ale za to mocno.          

Mogłoby się wydawać, że z kolejnym zdaniem pani minister należy się zgodzić. Mówi ona, iż trzeba „zagwarantować wolność słowa i wolność badań, która rozbije zmonopolizowane wąskie środowiska, które bronią swoich tematów zaciekle”. Skutkiem odpowiednich działań ma być zatem „osłabienie ataku kulturowego” na Polskę. Ten fragment wypowiedzi umieściłem w sferze ideologii, ponieważ ponownie mamy do czynienia z mantrą znaną historykom z czasów PRL. Żanna Kormanowa z wielką atencją wypowiadała się o wolności słowa, „prawdziwym obiektywizmie”, dążeniu do prawdy, ale natychmiast precyzowała, komu ona może służyć, a które środowiska zaciekle broniące swoich pozycji powinny zostać wyeliminowane[7]. Widząc, co Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego robiło i robi z wolnością słowa w ostatnich latach, uważam, że mamy do czynienia ze specyficzną jej koncepcją. Ma ona dotyczyć konkretnych poglądów wspieranych funduszami i punktami oraz dyskryminacji i eliminacji dyskursów, których władza nie akceptuje. Mówiąc w skrócie: wolność – tak, ale tylko dla naszych poglądów, ponieważ wszystkie inne są fałszywe albo szkodliwe. To fundamentalizm.          

O tym, jak głęboko interioryzowane są opinie pani minister, niech świadczy fakt, że zaczęła ona swoją wypowiedź od pozytywnego stwierdzenia na temat autoteliczności humanistyki („literatura powinna służyć studiowaniu literatury, historia historii, i nie może być instrumentalizowana”), by po kilkunastu minutach własnej argumentacji przekonać samą siebie do zmiany opinii na ten temat i zakończyć apelem o państwową ingerencję w autonomię uczelni i robienie badań „dla dobra państwa”, czyli instrumentalizowanie tejże humanistyki, tak by służyła państwu. Moim zdaniem jest to kwintesencja całej wypowiedzi dr hab. Magdaleny Gawin. Nie otrzymaliśmy skonceptualizowanego zarysu problemu, lecz wymyśloną na poczekaniu intencję polityczną, wspartą ideologią i kilkoma niezbyt odkrywczymi, znanymi od dawna i przez nikogo niepodważanymi oczywistościami, kilkoma tezami wykluczającymi się nawzajem oraz kilkoma nieprawdziwymi danymi. Zastanawiać może cel.

Metody           

Przejdźmy do metod, jakimi pani minister chce przeprowadzić zmiany w humanistyce. Gawin zaczyna od przedstawienia przeszłości: „Jeśli chcemy przypuścić jakąś brutalną inżynierię społeczną, bardzo często zaczynamy od uniwersytetu, dlatego że uniwersytety dają autorytet nauki”. Zdaniem minister kwestie segregacji rasowej (oraz eugeniki, higieny rasowej), zanim stały się polityką państwa, zostały w XX w. „przepuszczone przez uniwersytety, co dało jej sankcję autorytetu obiektywizmu”. Można by założyć, że jest to jedynie opis zjawiska z przeszłości. Niestety, następne zdanie miało już znaczenie projektujące, co może sugerować, że ze wspomnianych „brutalnych inżynierii społecznych” pani minister wyciągnęła wnioski w odniesieniu do własnej koncepcji. Mówi bowiem: „Uniwersytety są ważne dla prowadzenia polityki, ich wpływ jest opóźniony i daje efekt po kilkunastu, czasami kilkudziesięciu latach […]”. Następne zdanie, jakie wygłosiła pani minister, było już całkiem pozytywne, wskazujące konieczność projektowania własnej, ideologicznej polityki uniwersyteckiej, co przyniesie efekty właśnie dopiero za kilkadziesiąt lat. Konstrukcja tego fragmentu, tzn. wypowiedzenie trzech kolejnych myśli, uwypukla zawartą w nim koherentność: kiedyś na uniwersytetach dowodzono rasizmu i konieczności eugeniki, w latach dziewięćdziesiątych XX w. weszły kolejne idee, które dzisiaj owocują strasznymi studiami genderowymi czy hispanistycznymi (!) (to z wypowiedzi innego dyskutanta, Zbigniewa Janowskiego), a obecna władza musi dzisiaj „przepuszczać przez uniwersytety” (że odwołam się do użytego sformułowania) własne pomysły, co przyniesie skutki za 20 lat. Ten fragment ma też wątek komiczny, ponieważ dwa wcześniejsze zjawiska – eugenika i gender – zostały przez nią uznane za nienaukowe, sztuczne, ale nie przeszkodziło to, by wykorzystać tę samą drogę, którą one przeszły do własnych celów. Z pewną dozą życzliwości należałoby uznać, że to niefortunna zbitka i zwykła gafa, a bez życzliwości – że pani minister dość nisko ceni wartość własnego eksperymentu, skoro chce go „przepuszczać” przez uczelnie, by za jakiś czas został on usankcjonowany jako „naukowy”.         

Podstawową metodą działania w domenie nauki – na jaką zwróciła uwagę minister Gawin – ma być ingerencja ze strony państwa: „Polityka państwa powinna inspirować badaczy do podejmowania tematów nawet bardzo trudnych […], ale w Polsce mamy do czynienia z zaniechaniem badań”. W walce o wolność wypowiedzi skrytykowane zostało ponoć zbyt radykalne odejście od peerelowskiego etatyzmu i ówczesnej ingerencji w badania oraz zachłyśniecie się po 1989 r. jej brakiem. Minister wskazała, które modele dociekań naukowych powinny być promowane, a które należy wygaszać poprzez krytykę, niższą punktację, zapewne mniejsze dotacje (co notabene już się dzieje), a nawet sterowanie doborem źródeł historycznych. Zapewne to dopiero początek. Przypomina to pomysł na socrealizm, który – jak głoszono – też miał być jedynym przejawem prawdziwej wolności. „[M]ożemy położyć nacisk [na to], że prace, które powstają na podstawie źródeł pierwotnych, czyli dokumentacji archiwalnej wytworzonej w latach wojny i po wojnie, jeśli będzie to punktowane więcej, to sądzę, że się skończy przepisywanie od siebie nawzajem artykułów […]. Musimy premiować pewne badania, bez względu na to, czy są one dobrze przyjęte w Waszyngtonie, w Nowym Jorku, w Londynie czy w Paryżu, również osiągniemy wiele”. Autorski, można się domyślić, że prywatny, choć zupełnie pozanaukowy, wybór „lepszych” źródeł, jak już wspomniałem, byłby kompromitujący dla naukowca, choć nie dla polityka. Zastanawiam się nad mechanizmem jego wprowadzenia. Należałoby powołać sieć komisji, które przeczesywałyby przypisy w poszukiwaniu źródeł archiwalnych. Mogłyby się one składać z przyuczonych „komisarzy ludowych” lub „narodowych” (a z rosyjska wystarczy narodnych; każdy zrozumie, jak chce), ewentualnie z doraźnych trójek partyjnych, choć zapewne byłaby to kolejna kompetencja pionu w IPN. Oczywiście ustawowo należałoby zadekretować liczbę bądź procent dopuszczalnych przypisów pozaarchiwalnych. Równie nieoryginalne jest kolejne zdanie o „premiowaniu pewnych badań”, bo to oznacza, że wrócilibyśmy do czasów PRL i prowadzenia badań na zamówienie partii rządzącej. Oczywiście nietrudno się domyślić, że ich pożądane rezultaty byłyby zapewne wcześniej wskazywane, ale to przecież dzieje się już obecnie, choć na razie w niewielkiej skali. Już dzisiaj spółki skarbu państwa przyznają dziesiątki tysięcy złotych czasopismom i książkom „swoich historyków”.           

Jako historyk zajmujący się Polską Ludową rozpoznaję ten projekt. Przypomina to trochę punkty przyznawane za pochodzenie czy za działalność polityczną np. w ZMP. To fatalny wybór, tym bardziej gdy ukrywa się go pod hasłami wolności i wolności badań. Nic bowiem nie przykryje ręcznego sterowania nauką rodem z PRL. Nawet zmiana nazwy „Wydział Historii Partii” na „Wydział Narodowej Historii Narodu”. Zaklinanie rzeczywistości jest zjawiskiem bodaj najdłuższego trwania, ale jego efekty zawsze po pewnym czasie są rozpoznawalne.

Podsumowanie           

Podsumowanie należałoby zacząć od tego, że przychodząc na spotkania, szczególnie o takich aspiracjach, a w dodatku nagrywane i upubliczniane, warto byłoby się wcześniej przygotować. W przeciwnym razie można się skompromitować, co umknie uwadze jedynie osobom z własnego kręgu politycznego. Brak przygotowania może wynikać z opartego na próżności przekonania o własnej wybitności (choć jeśli jest ona założeniem błędnym, należy liczyć się ze wstydem, ale tylko wtedy, gdy się go odczuwa) bądź z braku czasu. Ten ostatni niedostatek jest z kolei wynikiem albo wielu zajęć i aktywności, albo zbyt późnego nabycia wiedzy o własnym występie. Nie wiem, co zaistniało w wypadku prezentacji wiceminister Magdaleny Gawin, ale tego, że było ono merytorycznie nieprzygotowane, nie jest w stanie przykryć żadna manipulacja narracyjna czy rzeczowa najbardziej oddanych pani minister historyków. Nieprzygotowanie się na taką, bądź co bądź dużą i publiczną, imprezę to okazanie braku szacunku dla interlokutorów oraz słuchaczy, głównie tych, którzy pojawili się na miejscu, ponieważ innych nikt do wysłuchania wypowiedzi nie zmuszał, sami więc są sobie winni.          

Pani Gawin chce modelować politykę naukową 38-milionowego państwa na podstawie kilku prywatnych obserwacji. Była w archiwum, w którym spotkała kilku Amerykanów i Niemców, uznała więc, że polscy historycy nie chodzą do archiwów (a wystarczyłoby wziąć jakąkolwiek książkę historyczną do ręki i zajrzeć do przypisów); nie lubi wspomnień i listów jako źródeł historycznych, uznała więc, że są one mniej wartościowe niż archiwalia (ale naturalnie tylko te, które znajdują się w archiwach; a wystarczyłby przedlicencjacki kurs na temat źródeł); interesuje się polityką, uznała więc, że historia polityczna jest dobra, a wszystkie inne (społeczna, kulturowa, antropologiczna, nawet architektury i pociągów) – złe; jej opcja polityczna nie lubi Zachodu, toteż i ona wielokrotnie poddała go krytyce; uznała, że jakaś grupka prowadzi badania czasów wojny na zamówienie zagranicy, twierdzi więc, że nie ma wolności badań na uczelniach; w swojej wypowiedzi była w stanie odwołać się tylko do swoich dwóch książek (i trzeciej – kolegi) oraz trzech czasopism (z czego w dwóch publikowała), i na tej podstawie wyciągnęła wnioski na temat kondycji nauki w ostatnich 30 latach; w Warszawie zna tylko UW, na którym nie ma Wydziału Teologicznego, oraz zespół zajmujący się Janem Kochanowskim w IBL PAN, i to stało się podstawą wyciągnięcia wniosków o braku wydziałów teologicznych w Warszawie oraz na temat dramatu polskiej humanistyki i złego Zachodu, który ogranicza wolność Polaków. To wszystko wpływa i pokazuje straszliwe uproszczenie świata postrzeganego i rozumianego przez minister Magdalenę Gawin. W polityce, co nie zaskakuje, to wystarczy, żeby pełnić funkcje ministerialne, w nauce z pewnością nie, ale w polityce naukowej kończy się tragedią. Natychmiast przypomniał mi się przypadek z PRL: w jaki sposób decydowano o tym, które modele ubiorów mogą wejść do masowej produkcji? – na zamknięte pokazy przychodziły żony aparatczyków partyjnych i komentowały: „nie, w tej sukience źle bym wyglądała”, co uniemożliwiało rozpoczęcie produkcji danego fasonu czy stroju. Aż chciałoby się powiedzieć: „PRL wiecznie żywy”. Wąskie spojrzenie oparte na kilku prywatnych doświadczeniach nie może być podstawą do wyciągania wniosków. Ale… w zasadzie, dlaczego nie może, kto władzy zabroni? 1,9 mln dla Golec uOrkiestry, 0,5 mln dla Bayer Full, 0,5 mln dla innej gwiazdy disco polo i 0,7 mln dla Filharmonia Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Kto władzy zabroni? Przecież to jej pieniądze, a przynajmniej tak oficjalnie przekonują jej przedstawiciele.          

Pamiętam swoje zdumienie, kiedy jeden z historyków, który nigdy (!) nie napisał nawet jednego zdania o szkolnictwie wyższym ani nigdy na ten temat się nie wypowiadał (ponieważ ta problematyka była i jest poza obszarem jego zainteresowań), został doradcą wojewody do spraw szkolnictwa wyższego. Nie matura, lecz chęć szczera… Kolejny dowód, że żyjemy w czasach restauracji. Pani minister zarzuciła historykom wtórność ich prac, ale niestety to, co mówiła, jest niezwykle wtórne, wielokrotnie już opisane albo po prostu nieprzemyślane czy wręcz nieprawdziwe. Jakie są konsekwencje takiej postawy, widać po działaniach różnych ministerstw, w tym w osiągnięciach Ministerstwa Kultury.         

Oddając się ideologicznemu zapałowi walki z gender, historią społeczną i Zachodem, minister Gawin nie zwróciła uwagi na realne problemy historiografii: pisanie nieuczciwych recenzji prac na stopień i tytuł, wskutek czego multiplikuje się niski poziom i do środowiska wchodzą klony nieuczciwych naukowców, brak krytyki źródła, a nawet wiedzy na temat jej reguł, świadome pomijanie źródeł, by wnioski mogły odpowiadać odgórnym założeniom, ignorowanie nieakceptowanych zjawisk społecznych i kulturowych (choć to akurat według pani minister jest pozytywne i przez takie pomijanie badania będą ponoć „oddawały wszystkie barwy przeszłości”), wytwarzanie fikcyjnej rzeczywistości na podstawie infantylnych wyobrażeń, lekceważenie zasad klasycznej logiki, świadome wykluczanie interpretacji i pytań badawczych, które nie pasują do obrazu ustalonego w polityce historycznej, trywializację przeszłości, w związku z czym staje się ona prosta, łatwa i zrozumiała dla nieoperujących warsztatem naukowym hobbystów, którzy zaplątali się do świata nauki i trwają dzięki układom towarzyskim albo realizacji zamówień politycznych, mylenie historii z polityką historyczną itd. To wszystko nie pojawiło się w wypowiedzi wiceminister Magdaleny Gawin. Najważniejsze, żeby nie było gender i zagranicznych grantów przyznawanych historykom spiskującym przeciwko Polsce. Jednak brak zrozumienia przyczyn stanu rzeczy nie pozwoli na polepszenie sytuacji. Można stworzyć system sztucznych zachęt niczym w PRL, ale z czasem doprowadzi on do jeszcze większych patologii. Zresztą już nimi skutkuje.          

Powyższe ustalenia wywołują jeden, natychmiast narzucający się wniosek: po osiągnięciach w sferze sądownictwa, w kulturze, w niezależności mediów (vide paski w niektórych TV) przyszła kolej na uczelnie; zapowiadana „reforma humanistyki” ma prowadzić do interwencji państwa (czytaj: decydentów, czyli partii rządzącej) w historię najnowszą i literaturoznawstwo, tak by wnioski wypływające z badań były zgodne z jego interesem, do wyeliminowania „zagranicznych nowinek”, do przeciwdziałania badaniom historyków niepokornych oraz do przejęcia władzy na niechcących się podporządkować uczelniach. To kolejne instytucje, które mają stracić niezależność.

Jako historyka zawsze zdumiewa mnie, że osoby po studiach historycznych nie mają świadomości, iż głoszone przez nie opinie, ich wypowiedzi i zachowania w przyszłości będą opisywane, a ich nazwiska będą przywoływane i porównywane z innymi z przeszłości. Tak jak dzisiaj piszemy o poziomie merytorycznym i propagandzie TVP za Macieja Szczepańskiego czy w stanie wojennym, tak kiedyś będzie można porównać tamte metody z postępowaniem ich kontynuatorów i restauratorów. Przekonywanie, że wolność ma polegać na odgórnym, państwowym promowaniu własnych poglądów i strukturalnym ograniczaniu innych, pojawia się w dziejach od wieków i sztafeta ludzi, których te poglądy łączą, jest oczywista. Bez względu na to, jakie wartości oficjalnie przywołują i ile razy powtórzą słowo „prawda”. Wydaje im się, że wystarczy odwołać się do racjonalizacji, że w trudnych czasach wielkich przemian błędy i wypaczenia zdarzają się, a przecież cel jest szczytny. Zawsze znajdzie się ktoś, kto z powodów ideowych wygłosi Zagadnienia partyjności w nauce historycznej.

Na koniec przytoczę dwa zdania z refleksji Marka Kornata na temat wypowiedzi pani minister: „Nie zrozumiem nigdy, co jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy”. Mam zupełnie odmienne zdanie na temat definicji kompetencji i realizmu. Ale powtórzę – kto władzy zabroni? Oczywiście wyłącznie dla dobra Ojczyzny, nauki, klasy robotniczej, narodu, ludu, suwerena, rewolucji, państwa i zawsze – w obronie wolności.


[1] T.M. Płużański, B. Sławińska, Żołnierze Wyklęci. Niezłomni bohaterowie nienazwanego powstania, Warszawa 2017, s. 13, 112, 114, 133, 198, 220, 358, 381, 401, 406.

[2] Por. M. Mazur, Propagandowy obraz świata. Polityczne kampanie prasowe w latach 1956–1980, Warszawa 2003, s. 241.

[3] Idem, Problemy i patologie historiografii najnowszej, w: Klio na wolności. Historiografia dziejów najnowszych w Polsce po 1989 r., red. M. Kruszyński, S. Łukasiewicz, M. Mazur, S. Poleszak, P. Witek, Lublin 2016, s. 130.

[4] Na marginesie dodam, że właśnie naukowcy zaczęli wysyłać do ministra Przemysława Czarnka autodonosy, wyznając, że uczą na uczelniach bądź zajmują się gender studies i promują równość ludzi oraz prawa człowieka.

[5] P. Musiałek, Kaczyński i Morawiecki? Lepszej prawicy nie będzie, https://klubjagiellonski.pl/2020/10/07/kaczynski-i-morawiecki-lepszej-prawicy-nie-bedzie/ (dostęp 15.11.2020). Por. Redakcja, Flis: „Kaczyzm” osłabia PiS, zaś poczucie wyższości – PO, http://wiez.com.pl/2020/07/21/flis-kaczyzm-oslabia-pis-zas-poczucie-wyzszosci-po/ (dostęp 15.11.2020).

[6] W. Sokorski, Sztuka w walce o socjalizm, Warszawa 1950, s. 155–165.

[7] Por. R. Stobiecki, Historiografia w PRL. Ani dobra, ani mądra, ani piękna… ale skomplikowana, Warszawa 2007, s. 268.


Korekta językowa: Beata Bińko




Biedny Kochanowski

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

GRZEGORZ MARZEC

Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk

Biedny Kochanowski

Instytut Badań
Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie
towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego
zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w
rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do
zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora
IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.

Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.

Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań
Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej
edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z
różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów.
Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500
latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych
nie było Szekspira.

Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych
już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów
kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w
okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013,
nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości
2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350
PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna
była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na
poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję
dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w
okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr
rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy
1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę
pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny
zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast
niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do
czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego
traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.

W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest
profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska
jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje
się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH,
bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym
zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez
IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim,
którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych
ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja
specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51
wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9
wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców
projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z
pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z
powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za
zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom
biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w
przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki
Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego
nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie,
że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty
naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego
kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.

Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle
na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje
się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami
naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło
z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie
ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co
więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego
względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu
stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo
narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy
NCN raczej nie sfinansuje.

Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego
to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od
procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie
będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką
naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie.
Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne
należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę
tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela
się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego
materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor
musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową
(np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z
pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest
zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu,
jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą
konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi
wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska
tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako
koordynatorze całego przedsięwzięcia.

Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie
krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania
naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza
Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji
Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych
za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem
dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam
Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej,
mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która
wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także
nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie
umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie
samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów
Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie
oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane
w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w
szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy
dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o
charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc
odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający
Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że
nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń
czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek
faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako
przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie
param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a
która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty
historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy,
powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.

Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na
polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt
nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju
„Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają
trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o
treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków
poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której
pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.

Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą
bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany
głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk
niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu
podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych,
którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w
rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej
metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane.
Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu
„znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym
teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego
punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.

Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki,
by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z
Czarnolasu.


Korekta językowa: Beata Bińko




Nie czas na gesty kurtuazji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Nie czas na gesty kurtuazji

(na marginesie opinii profesora Marka Kornata o dyskusji wokół wystąpienia profesor Magdaleny Gawin…)

Po wypowiedziach pań profesorek Anny Wolff-Pawęskiej, Anny Zielińskiej i kolegów profesorów, którzy – moim zdaniem – krytycznie, ale i nieprzyzwoicie kurtuazyjnie odnieśli się do wypowiedzi wiceminister dr hab. Magdaleny Gawin, dołączył profesor Marek Kornat, określając opinie krytyczne wobec jej wystąpienia jako niesprawiedliwe, a nawet zdumiewające. Nie dowiadujemy się, niestety, co profesora zdumiewa.

Deklaracje Kornata

Oto kilka deklaracji,
które wyrażają jego stosunek do wypowiedzi Magdaleny Gawin i jej krytyków:

mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu
rzeczy
– diagnozuje wypowiedź minister Gawin,

byłoby doprawdy trudno nie podpisać się pod znaczną większością tez
wygłoszonych przez Magdalenę Gawin
,

niestety dało ono asumpt tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej
konkluduje Kornat,

większość tych wypowiedzi w ogóle nie podejmuje realnych problemów,
którym to wystąpienie zostało poświęcone
,

o szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę. Zrobię to w innym
miejscu.

„Niezmiernie realistyczne
nakreślenie stanu rzeczy” przez Magdalenę Gawin rozpisałMarek Kornat w dziesięciu tezach, streszczając w nich „realne
problemy, którym to wystąpienie zostało poświęcone”.

Skoro nie zauważył profesor
Kornat mojej krytyki niektórych realnych problemów zawartych w wypowiedzi pani
minister, a wyrażonych w tekście Tym
razem się nam nie upiecze
, odniosę się krótko do tych ich ekspozycji, które
sam zaproponował.

„Realistycznie nakreślony
stan rzeczy” przełożył profesor na swój sposób ich rozumienia, przy okazji
pozbawiając część z nich znamion absurdu. Pozostawił liczne oczywistości, bo
być może one jako takie właśnie mają szansę uniknąć reakcji krytyków. Ta
translacja na dziesięć tez wygląda raczej jak koleżeńska przysługa niż wkład w
rzeczywistą dyskusję. Dało się tym sposobem – po pominięciu wielu głupstw –
skupić uwagę na tym, co jest banalne. Ciekawe, co o tym streszczeniu
wystąpienia powie jego autorka.

To „rozpisanie i streszczenie”
przekracza – moim zdaniem – ramy życzliwej interpretacji. Zamienia wystąpienie Magdaleny
Gawin w konspekt Kornata na jego motywach. To jak film na motywach powieści Ziemia nad Niemnem obiecana. Wymogi życzliwej
interpretacji nie zakładają podstawiania własnych opinii w miejsce tych
podlegających krytyce. Profesor Kornat broni de facto swoich dalekich z nimi asocjacji.

„Tezy, pod którymi się
trudno nie podpisać…”, powiada nasz autor,
to te pierwotne z wystąpienia na panelu czy te wyrażone w dziesięciu
punktach?

Nie mogę tu zaprezentować
zasady życzliwej interpretacji, przypisywanej uczniowi Floriana Znanieckiego,
twórcy powojennej socjologii poznańskiej, Tadeuszowi Szczurkiewiczowi. Ufam, że
nadarzy się jeszcze okazja.

Dziesięć tez – komentarze

Teza (7) – o potrzebie przezwyciężenia mitu o wyższości metodyki badań mediewistycznych nad metodami badań historii najnowszej – to wątek przeze mnie skrytykowany w tekście pt. Tym razem się nam nie upiecze… zamieszczonym w portalu ohistorie.eu Niczego nie wnosi do diagnozy stanu historiografii najnowszej ani do zamysłu reformy humanistyki. Głoszą ją profani. Nieszkodliwe głupstwo. A jednak trafiła do dziesiątki, zdumiewające.

Teza (10) Kornata – „występują
przejawy uprawiania historii bez archiwów…” – nie ratuje nijak pochopnej opinii
Magdaleny Gawin: „Historycy XX wieku nie chodzą do archiwum”. Nie broni się przed
moją drobiazgową argumentacją wyłożoną w tekście już tu przywoływanym. Nie
broni jej również wprowadzenie nowego miniwątku o „metajęzykowym” statusie
historii historiografii. Nie o tym w wypowiedzi profesor Gawin ani mojej jej
krytyce jest mowa. To inna bajka. Teza (10)
nietrafnie opisuje powody, dla których historia najnowsza rzadziej niż w
przeszłości korzysta z klasycznych zasobów archiwalnych
. Stąd opis ten i
skrywająca się w nim diagnoza stanu historii najnowszej nie przyda się, mam
nadzieję, w reformowaniu polskiej nauki historycznej, a także humanistyki.

Teza (3) o konieczności
oddalenia opinii, że historię narodową należy zastąpić regionalną.

Polemizować można z tezą
o takiej potrzebie, gdy się wskaże, kto poważny poważnie ją głosi. Czy profesorowie
Gawin i Kornat serio ją rozważają? Jakie stoją za tym argumenty? Jeśli żadne,
to dlaczego taka teza znalazła się w wystąpieniu? Jeśli są jakieś jej
uzasadnienia, to muszą być przytoczone, aby je rozważyć.

Czy
serio ktoś postulował zastąpienie historii narodowej przez dzieje regionów
historycznych? To może być tylko marzenie, utopia raju…

Teza (2) – Trzeba promować
takie czy inne badania historyczne, nawet gdyby się to nie podobało za granicą
– głosi za historyczką nasz historyk.

Tak,
trzeba promować wszystkie poważne badania, zarówno te, które się podobają, jak
i te, które się nie podobają.

Przy okazji, po czym
poznać, że coś z naszej humanistyki nie podoba się za granicą? Jeśli,
profesorze Kornat, coś nie podoba się historykowi włoskiemu, to nie podoba się
to jemu, ale czy to znaczy, że nie podoba się za granicą? Nie podoba się profesorowi
Romano. Boli to profesora Kornata? Proszę napisać książkę, która skłoni go do
zmiany zdania.

Nie liczyłbym na to, że zagranica – póki to nie będą jakieś fanaberie ideologiczno-polityczne – zwróci publicznie uwagę na badania historyczne prowadzone w Polsce. Historycy z różnych krajów porozumiewają się. Jak się nie dogadują, to pozostają przy swoich ustaleniach i poglądach. Awantury historyczne w dyskursie publicznym są wynikiem zastępowania narracji naukowej stronniczym pozanaukowym dyskursem w rodzaju partyjnej polityki historycznej. Prowadzić i promować trzeba badania wyłącznie ze względu na ich walory poznawcze. Natomiast dyrektywa „badaj to, co się na Zachodzie podoba czy nie podoba” to dyrektywa niegodna uwagi. Badaj to, co ci się podoba. Albo zastosuj hasło: „Humanistyka ma służyć dokładnie niczemu”

Teza (1). Jak się mają do
siebie teza Gawin „humanistyka ma służyć dokładnie niczemu (…jest autoteliczna…)”
i taż w wersji Kornata: „humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych
nie ma celów utylitarnych, ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie
społeczeństwa”?

To grubo nie to samo,
niezależnie od tego, że obie tezy są niedyskutowalne, jedna ze względu na swój
egzaltowany pop-uniwersalizm: „dokładnie do niczego…”., druga – staroświecki
utylitaryzm. Coś podobnego jak Magdalena Gawin mówił ostatnio profesor Andrzej
Szahaj, ale on nie głosi pustych haseł. (U niego m.in. proszę szukać drogi do
filozofii polityki, której brak jakoby na uniwersytetach).

Z kolei czy Kornata utylitarność
nauk przyrodniczych, technologie, medycyna itp. to tylko użyteczność stanów rzeczy
praktycznie, fizykalnie, materialnie uchwytnych? Czy może rozległa i wpływowa
kultura materialna? A życie społeczeństwa nie jest utylitarne? Utylitarność
efektów przyrodoznawstwa zależy od wcielających je w życie i od tych, w których
życie się je wciela. Porzucenie – jak znakomicie argumentuje Krzysztof Pomian –
przeświadczeń o tym, że konstelacje gwiazd mają wpływ na ziemskie klęski
elementarne, zależało przede wszystkim od tego, czy do świadomości ludzki dotarło
dzięki humanistom, iż owe konstelacje nie pozostają w związku z ziemskim naszym
życiem, mniej zaś zależało od odkryć przyrodoznawców, od postępów medycyny w
wyjaśnianiu etiologii chorób, mechanizmu epidemii, szczepionek.

Nie wiem, co w związku z
sytuacją w humanistyce i jej reformą może wynikać z przesłanki, że humanistyka służy
do niczego. Teza, iż humanistyka służy do wszystkiego, także nie nadaje się do
wykorzystania. Jeśli humanistyka nie służy społeczeństwu, kulturze, lecz
wartościom samym w sobie, to po co reformować humanistykę w jej ziemskiej,
zinstytucjonalizowanej postaci? Rozumiem, ma jednak służyć ustanowieniu wolności
od „bzdur” dyskursów kolonialnych, postkolonialnych, antydyskryminacyjnych i
mniejszościowych, jak sądzi profesor Gawin.

Zmierzch mistrzów

Teza (5). Zmierzch szkół
naukowych, mistrzów głoszą nasi profesorowie. A jednocześnie granty powinny
trafiać do mistrzów i ich uczniów?

Nie słychać, aby na
świecie był z tym jakiś problem. Myślę, że teza ta powinna być rozwinięta i
sprawdzona empirycznie.

Gdyby nawet tak było, że
następuje zanik szkół naukowych, to tylko w staroświeckim ich wydaniu. Są za to
centra badawcze, zespoły międzynarodowe, seminaria… Są guru w nauce, wybitni
badacze, a nawet uczeni.

Są mistrzowie wśród tych,
którzy odeszli. Od Platona, Arystotelesa (profesor Arystoteles, jak mi
referował student) po Newtona, Wittgensteina, Braudela, Lévi-Straussa,
Jacobsona… I setki innych. Wielu mniej głośnych wybitnych badaczy. Co komu
pasuje i jak kto woli.

Jest wymiana informacji,
potężne, powszechnie dostępne bazy danych. Zdigitalizowane archiwa i
biblioteki. Systemy i metody radzenia sobie z ogromem informacji. Techniki
operowania danymi, kopiowania, przesyłania. Możliwości opanowania dowolnych
języków i dyscyplin pomocniczych. Powszechna dostępność maszyn do pisania,
zagrażająca pisaniu ręcznemu. Są mistrzowie gatunków pisarstwa naukowego i
dyscyplin, globalne sposoby upowszechniania, wiodące prym ośrodki naukowe, są
standardy naukowości, są permanentne seminaria i konferencje. Liczne dla licznych
podróże i pobyty naukowe… Internet, komunikatory.

Gdy tego brakowało, był
mistrz jako źródło wszelkiej mądrości, ale nieporównanie mniej zasobny niż to
instrumentarium, które jest nam dostępne. Teraz mamy więcej, niż mógł dać swoim
uczniom pięćdziesiąt sto lat temu mistrz, może poza geniuszami, którzy dzielili
się swą genialnością w wąskim kręgu.

Pseudoproblem?

Teza (4). Czy ważna jest
historia polityczna, czy tzw. antropologia historyczna (historia społeczna)?
(Proszę zwrócić uwagę, w kręgach reformatorów reformy humanistyki są dyscypliny
tak zwane, jak tu tzw. antropologia historyczna, i dyscypliny bez znamiennego
dopiska „tzw.”, po prostu historia polityczna).

Jaki to problem będą mieć
nasi reformatorzy humanistyki? Wpadli na pomysł, że jakieś dziedziny wiedzy i
dyscypliny naukowe będą wskazywać umniejszająco, ustalać hierarchię ważności,
zakażą ich uprawiania. Którejś zakażą, obawiam się, że antropologię historyczną
będą dyskryminować. Pani Gawin nie lubi, jest „umiarkowanym wrogiem” tamtego i
tego (subtelność zdumiewająca: stopniuje wrogość). Lubi, nie lubi? Aparatczyk
reżimu będzie decydować o tym, co w imię wolności usunie się z uczelni.
Historyk w reżimowym mundurze będzie nam wprowadzał dyscypliny, które lubi,
bądź których nie lubi, bo nie zna, nie odróżnia, nie rozumie. Tak jak prezydent
nie nosił do niedawna maseczki, bo nie lubił. I za nim cały wierny mu elektorat
zastanawiał się, czy lubi nosić maseczki.

Antropologia historyczna,
dyscyplina o światowej renomie i w Polsce uprawiana z sukcesem, jest w kręgach
reżimowych reformatorów tą, która stara się uzyskać status bez „tzw.” (jak
kiedyś tzw. Solidarność walczyła o zalegalizowanie). Cóż to za gratka dla
cywilizowanego świata, będą strefy wolne od antropologii historycznej, tych
wszystkich kolonializmów i postkolonializmów, tych pojęć, które zasłaniają
profesor Gawin „dostęp do wszystkich odcieni przeszłości”. Czy będą strefy
wolne od postmodernizmu? A może od myślenia? Antropologia historyczna, bodaj
jeden z najbardziej olśniewających nurtów historiografii XX wieku, mający już swych
klasyków, wybitnych twórców, nie dlatego że ja ich tak określam. Obok szkoły
Annales, z którą dzieli ojców założycieli najgłośniejszy bodaj nurt
historiografii XX wieku. Antropologia historyczna to wspaniałe i wielkie
dzieła, tłumaczone już u schyłku komuny na język polski, to wielkie nazwiska
światowej, nie tylko francuskiej, historiografii, ale i humanistyki.

Jak można popisywać się
publicznie lekceważeniem powszechnie poważanego ruchu intelektualnego? Kto nie
rozumie, że niedorzecznością jest oferowanie światu opinii w tej beznadziejnie
infantylnej wersji lubi/nie lubi. Ważne to czy tamto? Czy mam się domyślać, że
profesorowie nic na ten temat nie wiedzą? Jako nauczyciel akademicki wiem, że
tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi, może tak mówić. Już słyszę te dziesięć
zdań, jakie zapewne mają do powiedzenia nasi profesorowie na temat antropologii
historycznej. Co powiedzieliby publicznie o antropologii historycznej, gdyby
wstał student i zapytał, co to jest? Czy dopuszcza się możliwość rozważań, w
wyniku których okazałoby się, że historia polityczna tak w ogóle jest mniej
ważna? Tak w ogóle siostra jest ważniejsza niż brat, matka od ojca?

Czy po ustaleniu, że coś
jest ważniejsze, mamy coś zrobić? Czy tylko to ogłosić?

Publikacje po angielsku

Teza (8) to raczej
odblask figury retorycznej profesora Ryszarda Legutki o publikowaniu na siłę po
angielsku w wydawnictwie, uwaga, jak ironizował ideologiczny guru PiS-u, University
of Alaska Southeast (nomem omen: czy
to stosowne głosić coś podobnego w Internecie i w ogóle wobec uniwersytetu na
Alasce, który istnieje przecież).

Nadto, jak zwykle u profesor
Gawin stosik bierek – pogmatwane wątki: jeden to wyścig (?) o publikowanie w
językach obcych za wszelką cenę (?), nadto ci, którzy tak postępują, powtarzają
za kolegami to, „co już jest znane” (?). Tak rekonstruuje myśl profesor Gawin
profesor Kornat.

Co tu się twierdzi? Czy skoro
publikacje w obcych wydawnictwach, w językach kongresowych (głównie po
angielsku) są w rankingach światowych, ergo
polskich, wyżej cenione, to dążenie do publikowania we współczesnej lingua franca rodzi jakieś nowe
patologie? Jakie nowe wynaturzenia w nauce pojawiają się z powodu pędu uczonych
do publikowania po angielsku? Punktuje się, publikując po angielsku, ale jak
rozumiem, w punktowanym odpowiednio wydawnictwie, czasopiśmie naukowym.

W czym tu problem? Nie
rozumiem, o co chodzi, gdy Marek Kornat, rekonstruując tezy Magdaleny Gawin,
powiada: „powtarzają za kolegami to, co już jest znane”. Czy to znaczy, że koledzy
nasi w tekstach do opublikowania po angielsku upychają bez cytowania ustalenia kolegów?
Czy też swoje znane ustalenia już publikowane? Czy może powtarza się po
kolegach ustalenia wzięte z tekstów po angielsku? Czy to jest specyfika postępowania
polskich autorów tekstów mających się ukazać na Zachodzie? Taką praktykę zwykle
się piętnuje, stosuje programy do wychwytywania plagiatów i autoplagiatów oraz narzędzia
krytyki naukowej.

A w tekstach po polsku
tak nie jest? Przecież Magdalena Gawin twierdzi, że wszyscy historycy XX wieku,
a więc i ona, i profesor Kornat, przepisują od siebie. Przyznaję jednak serio,
że nie wiem, o co tu może chodzić. W całym tym punkcie po dokonaniu renowacji
idei Gawin nie dostrzegam poważnej diagnozy, a zwłaszcza propozycji zaradczych.

Co robić? Wyjść i
zaapelować, aby historycy tak nie robili. To tak samo, jak wyjść i apelować,
aby ludzie nosili maski? Zakazać publikowania po angielsku, dzielić przez pięć
punkty za publikacje w renomowanych wydawnictwach drukujących w językach
kongresowych, a mnożyć przez pięć te po polsku?

W tekstach tłumaczonych
na języki kongresowe jest więcej „patologii” niż w polskich? Trzeba to
recenzować, krytykować. Czy renomowane wydawnictwa obcojęzyczne publikują lipne
polskie teksty po angielsku? Czy ktoś nagradza w Polsce teksty byle jakie za to
tylko, że są po angielsku? A może są publikacje po angielsku za pieniądze? Jeśli
te zjawiska, jak tu konfabuluję, szukając, o co chodzi Gawin i Kornatowi,
występują, to wystarczy stosować istniejące solidne procedury krytyki, oceny,
polemiki, dyskredytowania nagannych lub niezgodnych z prawem praktyk. Bez
oportunizmu, bez zbędnej kurtuazji krytykować, co godne krytyki. Jeśli mocno
krytykowany sformułuje kontrargumenty, inni ocenią, kto miał rację. Czy tu
potrzebna reforma? Wystarczy wcielać w życie dobre praktyki.

Krzyczeć
punktoza, nie wystarczy. Może jedynie wywołać globusa u profesorek, nic więcej.

Propozycje

Z jednej strony nowy
minister wydał mnóstwo pieniędzy na tłumaczenie encyklopedii na angielski, z
drugiej mamy nie tłumaczyć nauki polskiej na światowe języki, bo to
powtarzanie? Trzeba spokojnie, strategicznie publikować po angielsku dzieła
klasyków nauki polskiej, od „politologa” Frycza Modrzewskiego, a raczej mistrza
Wincentego, po politycznego historyka polityki Andrzeja Nowaka. Matematyków,
logików, fizyków, filozofów, socjologów, psychologów, historyków… Zamiast
encyklopedii dla nikogo. Filozofom ona to po nic, profanom do niczego.

Polska dla świata może
być egzotyczna i atrakcyjna poznawczo. Potrzebne dobre teksty, monografie
naukowe.

Antropolodzy kulturowi
nie bali się pisać o Bali, bo ktoś powiedział, że nikt nie będzie czytał o Bali.
Dzięki temu mamy mistrzowski, znany na całym antropologicznym świecie,
klasyczny już esej o peryferii świata.

Należy publikacjom
służącym upowszechnianiu języka i kultury polskiej przeznaczonym głównie dla
polskiego dyskursu naukowego, kulturowego, edukacyjnego stworzyć odrębną
ścieżkę finansowania konkursowego (tak jak robi to NPRH; dać więcej pieniędzy,
dodać ścieżki dyscyplinarne). Jeżeli takie – jako takie – jesteśmy w stanie
zgodnie wskazać. Wysoko, porównywalnie z obcymi, waloryzować publikacje w
renomowanych kilku/kilkunastu humanistycznych czasopismach polskich, monografie
w czołowych wydawnictwach, płacić godziwie za jawne recenzowanie artykułów do tych
czasopism i wydawnictw oraz ogłaszać je w Internecie…

Oczywiście należy zbliżyć
waloryzowanie publikacji po polsku z zagranicznymi. Zobaczyć, jak Włosi,
Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi, Czesi postępują wobec dominacji języka
angielskiego w nauce. To trzeba zmienić. Wziąć ludzi, którzy do bólu
przeanalizują waloryzowanie w kilku krajach o porównywalnych potencjałach
kulturowych publikacji naukowych ukazujących się zarówno w językach kongresowych,
jak i niekongresowych. Jak ocenia się przyrodoznawców, jak humanistów i badaczy
z nauk społecznych. Znaleźć innowacyjne, tj. śmiałe i jasne, rozwiązania. Innowacyjne
oznacza zarazem proste, takie są potrzebne.

Znaleźć nierozbijający ogólnego
systemu waloryzowania osiągnięć w nauce w Polsce i na świecie sposób oceny
osiągnięć naukowych w humanistyce. Rozesłać pytania, o to jak to uwzględnić w
systemie, do autorów konkursowych projektów ustawy Gowina, wydziałów trzech
uczelni, dziesięciu naukowych placówek humanistycznych. Przeczytać ich opinie.

Casus profesora Walickiego

Mylić się może – moim
zdaniem – profesor Kornat, kiedy podaje przykład profesora Andrzeja Walickiego
jako badacza niekorzystającego z grantów.

Zmarły niedawno wybitny
uczony był jednym z niewielu humanistów polskich, który czerpał z zasobów i
komfortu korzystania z bibliotek i archiwów zagranicznych, możliwości podnoszenia
kompetencji językowych, poznawania literatury rosyjskiej, nie zawsze dostępnej
wtedy w Związku Sowieckim czy Polsce. Dzięki swojej pracowitości, dorobkowi nie
musiał się starać o granty. Oferowano mu je, zapraszając go. Trudno przesądzić,
że visiting na Stanford to nie grant.
Czy więc nie korzystał z grantów?

Profesor Walicki może i
nie startował w konkursach. Nie wyobrażam sobie, aby występował o grant w
Polsce, niby do KBN (kto wie? Za komuny; z kimś, w zespole, nie wiem), NCN czy
NPRH, FNP – nie sądzę. Tu Kornat może mieć rację. Zajmował zbyt wysoką pozycję
już wtedy, gdy w Polsce nawet nie śniliśmy o grantach. Tak czy owak trzeba to
wiedzieć na pewno, aby głosić to, co profesor Kornat wie jakoby na pewno, a ja domniemywam.
Wprzódy trzeba ustalić, co można rozumieć jako grant. Czy visiting to „grant” na czasowe zatrudnienie itp. Pobyt studialny to
grant? Mamy w domu książki (a ile jest w bibliotekach) wielu klasyków myśli,
którzy we wstępach dziękują za to, że wygłosili cztery wykłady, ale spędzili
kilka tygodni, miesięcy, że dzięki tej a tej fundacji, wydziałowi, temu koledze
mógł to i tamto badać, skończyć książkę itp. To jest celowe finansowanie, bywa
poświęcone konkretnemu zagadnieniu badawczemu, dedykowane wybitnemu uczonemu,
wygrana w konkursie…

Ale do rzeczy: jeśli
nawet jeden uczony nie korzystał z grantów, to o czym to ma świadczyć? Moim
zdaniem tylko o tym, że nie korzystał.

Pytanie, czy Platon
korzystał z grantów i oszczędzał na dietach, byłoby ciekawsze. Trzeba zapytać profesora
Legutkę.

A już na pewno fakt, że
wybitny uczony profesor Walicki nie korzystał z grantów, nie uzasadnia profesora
Kornata tezy generalizującej: „Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w
polskiej nauce historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania
grantów. Gotowy jestem bronić tej prawdy”.

Opinia ta nie jest
intersubiektywnie weryfikowalna, nawet pobieżnie, jak to w humanistyce bywa.

Zapewnienie o jej obronie,
i to jako prawdy imponuje mi. Jest śmiałe, mało tego, wojownicze. Oczywiście można
wyrazić gotowość obrony tej prawdy, tak jak to czyni profesor Kornat. Czemu
nie. Być może jednak nikt nie zaatakuje, aby trzeba jej było bronić. Po co
atakować bezbronną prawdę? Wystarczy poczekać, aż obrońca zorientuje się, że
nie ma czego i przed kim bronić.

Czy to może nastąpić już
w zapowiadanym przez profesora Kornata tekście o konkretach w sprawie reformy
reformy? A może do obrony tej tezy włączy się profesor Gawin, która wspomniała,
że dziekani mówili jej, iż najciekawsze prace powstają dzięki dotacjom
podmiotowym. Niech dziekani dostarczą źródeł dowodzących, że są one
najciekawsze… W razie czego wymusić zeznania.

Zapytam po prostu, co z
tego mamy mieć? Ponieważ donioślejsze jest finansowanie podmiotowe, należy
zlikwidować to niedonioślejsze? Nie dawać grantów i wysyłać ludzi ze znaczącym
dorobkiem do pracy za granicę, jak to było udziałem profesora Walickiego?

Przy okazji, czy wkalkulował
Marek Kornat w swoje deklaracje wynikające z nich opinie o pracach tych
historyczek i historyków, którzy na podstawie badań pod egidą grantu napisali
książki? One są niedonioślejsze? Tak z góry można to orzec? Czy po ich przeczytaniu
ich jako recenzent zrealizowanych grantów historycznych profesor Kornat tak orzeka?
A jeśli dostał ktoś pieniądze na dokończenie badań, na samo, z grubsza biorąc, tzw.
pisanie, ostatnie trzy lata z ośmiu, to jest to monografia z grantu czy nie?

Takie oto formułowanie
zagadnień wikła nas w niekończące się dysputki. Dlaczego? Dlatego że pole
problemowe wytyczone przez wystąpienie Magdaleny Gawin zawiera miny
kategorialne, które gdy wybuchają, każdą stertę bierek mogą znieść. W miejscu
po wybuchu zostają, jak to nazywa twórczo pani wiceminister, „puste plamy”.

Grantoza to slogan

A może jednak po prostu wynagradzać godnie humanistów, finansować im hojniej badania, najlepszym finansować innowacyjne projekty, ale nie na sporządzanie katalogów w bibliotece archikatedralnej czy na „Polski Słownik Biograficzny”, bo to zadanie dla sekcji dziedzictwa narodowego, sekcji wiceminister Gawin. PSB to zabytek kultury narodowej, to nie jest innowacyjny projekt badawczy, jeno szacowne dzieło godne kontynuowania, digitalizowania, znakomitego wizualizowania, jak się to czyni (patrz moja krytyka NPRH i nie tylko – do wiadomości profesora Kornata, to krytyka moja czasów Tuska; może przeczyta Jak finansować humanistykę, „Forum Akademickie” 2014, nr 7/8; profesorowi Stobieckiemu, ale i wszystkim polecam artykuł Strategiczny beneficjent NPRH, „Forum Akademickie” 2014, nr 9 i kolejne teksty w numerach 9–12 z 2014 r., tamże inne moje analizy, reakcje polemiczne prominentów nauki).

Aby wiedzieć coś o grantach, trzeba choćby przeczytać polskie artykuły i opracowania, zajrzeć za kulisy agencji grantowych, porozmawiać z długoletnimi pracownikami, znać co nieco literaturę światową. Już uważne przeczytanie moich tylko analiz z „Forum Akademickiego”, a są one zawiłe i bogato udokumentowane, rodzi mnóstwo pytań istotnych dla sprawy. Materiałów jest sporo, polskich i obcych. Zabieranie się do problematyki grantów bez poświęcenia temu zagadnieniu czasu, w tym na konsultacje i narady z ekspertami, jest dziecinadą. Prowadzi w skrajnym przypadku do sytuacji, jaką opisałem w tekście Gdzie tu skandal?, również na łamach portalu ohistorie.eu. W tym kontekście – z całym szacunkiem – eksklamacje w rodzaju „jestem w stanie bronić opinii, że profesor Walicki nie oparł swej twórczości na grantach”, nic nam do reformy reformy nie wnoszą. Podobnie już „mówili mi dziekani, że…” – jak donosi Magdalena Gawin.

Grantoza
to hasło, za którym u państwa profesorów nic nie stoi. Same eksklamacje, krach
humanistyki, katastrofa… Tego typu bezbronne tezy służyć mogą jedynie temu, aby
zaciemnić fakt, że przejęli się, zaskoczeni rolą, jaką im powierzono. W rzeczy
samej partyjnym poleceniem dla naiwnych. Po stronie młodych naszych profesorów
widać jeno rewolucyjny zapał. Pytanie tylko, w jakiej mierze zdają sobie sprawę
z tego, że to zadanie zakneblowania humanistyki.

Czy jeśli chcesz
spacyfikować środowisko akademickie, to na ministra dajesz profesora z dorobkiem
i wiedzą o administrowanej domenie, człowieka o wysokiej kulturze osobistej,
umiejącego słuchać ekspertów, negocjować, szanowanego w środowisku? Przeciwnie,
wystarczy rewolucyjny zapał.

Granty to dystrybuowanie biedy

Czy ktoś monitoruje dystrybucję
biedy na naukę? Czy ktoś sporządził opracowanie pt. „Korupcja w świecie biedy”?
Przecież NPRH to bieda, mniej pieniędzy niż na „unarodowienie” ostatniej
dostawy z drugiej ręki Leopardów II. NCN na humanistykę ma grosze. To bieda.

Czy monitorujemy, analizujemy
dzielenie pieniędzy via granty? Jaki
procent dystrybuujemy z udziałem korupcji, wszelkiego rodzaju przywar
korporacji, odcieni nieprawości, tacit
collusion
czy explicit collusion?
Czy klecimy ad hoc wnioski grantowe,
czy montujemy zespoły byle jak, czy wystawiamy legendarnego profesora na
firmowanie grantu, aby maluczkim w nauce, acz sprytnym, dać zarobić? Jak
manipulujemy kosztorysami. Jak komisje oceniające wnioski obcinają finansowanie
o 60%, a zadania pozostają bez zmian. Znakomicie ocenianym wnioskom obcina się
finansowanie, co potwierdza, że albo uprzednio kosztorys był tak znacznie
zawyżony, czego nie zauważono, dając maksymalne oceny za wniosek, w tym za
kosztorys, albo kpiną jest, że wykonawca to, co niby poprawnie wycenił, teraz
gotów jest wykonać za mniej niż połowę kosztów. To są problemy; jak by powiedział
profesor Kornat – „niezmiernie realistyczne problemy”.

Nieprawidłowości było,
pewnie i jest, w świecie grantów dużo. W krajach o wyższej kulturze korporacyjnej
i respektowanym etosie wspólnotowym korupcja i marnotrawstwo to zjawiska o
mniejszej skali, ale tam i kwoty są o wiele wyższe. Jak to się zwykle powiada,
ich na to stać. Rozumiem, potencjał technologiczny jest tak potężny, takie
tworzy zasoby kapitałowe, że korupcja im strukturalnie, nie wadzi. Można
utrzymywać w dostatku ogromne rzesze humanistów splendorujących się po
gabinetach. W rezultacie finansowanie grantowe okazało się prawdopodobnie bardziej
efektywne niż inne rodzaje finansowania, bo jest prowadzone od dziesiątków lat.

Towarzyszyć mu muszą
godne codzienne warunki pracy. Finansowanie statutowe. Inaczej będzie się
pogłębiać negatywna selekcja do zawodu. Zdaje się, że proces ten trwa od lat. Humaniści
akademiccy kształcą nauczycieli, a tam ta selekcja negatywna się multiplikuje.
To wszystko trzeba monitorować i podbierać recepty, aby przeciwdziałać. To są
przykłady na bolączki humanistyki, kilka tylko. Nie miejsce tu na rozwinięcie
tematu. Słabi nauczyciele akademiccy to słabi nauczyciele naszych dzieci. Tych
ostatnich pauperyzuje państwo, szkodząc naszym dzieciom i wnukom, Słabi
maturzyści to słabi studenci, to słabi doktoranci, to słabi nauczyciele…

Powiedzieć grantoza, to za mało.

Finansowanie humanistyki a finansowanie kultury

Mam propozycję:

niech państwo godnie
finansuje naukę i uczelnie nie na poziomie biedy, jak u najbiedniejszych, wówczas
finansowanie statutowe powinno wystarczyć na humanistykę, a granty przeznaczymy
na wybitne, innowacyjne projekty naukowe. Niech MKiDN finansuje upowszechnienie
arcydzieł dziedzictwa narodowego. Edycje krytyczne dzieł wszystkich Kochanowskiego
( patrz Gdzie tu skandal?), ale i Herlinga-Grudzińskiego,
Witkacego, Gombrowicza, Schultza, Miłosza, Tyrmanda, Kosińskiego i wielu innych…
To się tu i tam robi. Na przykład profesor Walicki doczekał zdigitalizowania
swoich książek. To trzeba zrobić radykalnie, powszechnie, jako program
narodowy. Potrzebny jest skok ilościowy, aby był efekt jakościowy.

Niech ministerstwo daje
na sprzątanie, katalogowanie i odkurzanie w bibliotekach archikatedralnych, katedralnych
i parafialnych, skoro Kościół nie ma. To nie są projekty badawcze. Arcydzieła
kultury duchowej to podstawa dziedzictwa narodowego. To powinno być w sieci dla
wszystkich obywateli, wszystkich szkół, uczelni pod ręką, łatwo dostępne, z
pulą opracowań krytycznych, akademickich i szkolnych, z literaturą przedmiotu
stale uaktualnianą, obcą, ikonografią, filmami dokumentalnymi, ekranizacjami. O
Mrożku, Lemie, Sapkowskim, Chmielewskiej i wielu innych. Przykłady tu, jak i
wyżej są spontaniczne. Biblioteka polskiej kultury politycznej: polskie teksty stricte polityczne, polityczno-historyczne,
politologiczne, filozoficzne od Wincentego Kadłubka, przez Feliksa Konecznego,
po Andrzeja Nowaka. Od radykalnej prawicy po radykalną lewicę, a może i dalej.

To jest nasze dziedzictwo
ważniejsze niż pomniki. Zamiast setek pomników Lecha Kaczyńskiego fundacja jego
imienia niech wydaje myśl konserwatywną w serii im. Lecha Kaczyńskiego, aż
zapełni piętro jednego z wieżowców. Niech Gawin wyda profesorowi Ryszardowi Legutce
klasyków współczesnej myśli politycznej. Komisja wydawnicza to bezpartyjni
eksperci, a nie koledzy.

Encyklopedia docenta
Czarnka wystarczy, gdyby była tylko online i po polsku, skoro jest gotowa.
Lepiej niech decyduje o takich przedsięwzięciach niepartyjna komisja grantowa
przy pani docent Gawin. Nie stać nas na meblowanie gabinetów i odkurzanie w
bibliotekach.

Zakazać autocenzury?

Nie należy zwalczać tego,
czego się nie da zwalczyć. Walczyć z autocenzurą? Teza (9). Należy opisywać
przejawy tego zjawiska, wpływać na jawne zewnętrzne jego determinanty. Badać,
jak działa poprawność naukowa jako presja antyinnowacyjna, poprawność naukowa
ze względu na tabu kulturowe, obyczajowe, religijne, poprawność paradygmatyczna
jako wywołująca autocenzurę.

Autocenzura ze względu na
presję polityki historycznej, „nietykalność” tematów, tzw. niepopularność
problematyki, i przeciwnie, mody na idee, nurty badawcze jako autocenzurowanie
wynikające ze wspólnotowego cenzurowania. Pisanie „pod szefa”, „pod
recenzentów”. To trzeba badać, o tym pisać, uczulać, przekonywać.

Co zrobią nasi
reformatorzy, aby dopuścić prawicowo (ich zdaniem), narodowo (ich zdaniem),
patriotycznie (ich zdaniem), katolicko (ich zdaniem) zorientowane nurty
humanistyki do akademii? Zrównają religię z nauką. „Delaicyzują” uniwersytety.
KUL także? A może medycynę? Chcemy wprowadzić medycynę wyznaniową, aby zapewnić
wolność myślenia na uniwersytetach medycznych? Sklerykalizować badania
prenatalne, rozwijać neonatologię katolicką?

Czy państwo się
domyślają, co zrobią wtedy anglojęzyczni studenci uniwersytetów medycznych? Ilu
studentów z bliskiego nam Wschodu zechce u nas studiować humanistykę
wyznaniową? Czy państwa Unii będą uznawać nasze dyplomy? Zagrozimy im
zawetowaniem budżetu? Czy goście z Zachodu będą się poruszać w strefach wolnych
od komisji dyscyplinarnych, czy tylko poza nimi?

Chcemy
zakazać autocenzury? Tak jak zakazać grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i…
dodatkowo humanistyką? Zakazać myślenia, mówienia i badania dyskryminowanych
mniejszości i stu innych rzeczy, bo prawda kryje się w poznaniu i badaniach
większości heteroseksualnej, i to chyba tylko tej bogobojnej, pobożnej
większości heteroseksualnej? Czy tak?

Jak nie rozpowszechniać
postaw autocenzuralnych? Odpowiadam: nie
upartyjniać polityki dziedzictwa, nie upartyjniać polityki pamięci, nie
upartyjniać polityki historycznej, nie upartyjniać polityki kulturalnej i nie
upartyjniać humanistyki.
Nie zaprowadzać
za pomocą prawa wyznaniowej humanistyki.

Co zrobią Magdalena
Gawin, Marek Kornat? Minister Czarnek czy profesor Ryszard Legutko – wiadomo,
zakażą po nocach się autocenzurować. Ogłoszą, że badacze przychylni władzy się
nie autocenzurują, na uniwersytetach zwyciężą prawda i wolność sumienia, a
także wyznania. Zespoły nauczycieli akademickich z immunitetem przed komisją
dyscyplinarną ćwiczą w specgrupach, reszta przysięga, że nie będzie się
autocenzurować w samotności.

***

Rewitalizowane przez profesora
Kornata tezy wystąpienia Magdaleny Gawin w niczym nie zyskały merytorycznie. Stały
się bardziej cywilizowane w formie. Nie są tak bezbronne logicznie, jak były w
wydaniu pani wiceminister. Ale większość to pseudoproblemy.

Zgadzam
się z profesorem Kornatem, gdy retorycznie pyta, myśląc o dr hab. Gawin: „co
jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując
sprawy, na których się zna”. Gdyby istotnie tak było, nic w tym złego. Jednak ja
pytam raczej o to, co jest w tym dobrego, że urzędnik państwowy wygłasza własne
poglądy, opisując sprawy, na których się nie zna
.

Bez autocenzury i kurtuazji – konkluzje polityczne

Dlaczego się tymi
anonsami profesorów Gawin i Kornata zwiastującymi reformę reformy zajmuję? Nakłaniali
mnie studenci, doktoranci, koledzy, aby jakoś to zrecenzować, zareagować. Zróbcie
z tym coś, profesory niby, a… – powiedział sąsiad.

Wysłuchałem wystąpienia Magdaleny
Gawin więcej razy niż profesor Kornat. Reaguję, bo to groźne zakusy na
humanistykę, aby ją, jeśli pani profesor Wolff-Pawęska pozwoli, aby ją nie tylko
znacjonalizować, co oznacza przejąć na własność, poddać regulacjom i nadzorowi,
co najmniej zapewnić sobie pakiet kontrolny, jak w Orlenie, PGNiG… Do zarządu, rady
uczelni… i władz uczelni wstawić swoich emisariuszy wolności. Aby była
równowaga między konserwatystami wolnymi od komisji dyscyplinarnych a
liberałami i lewakami, którzy na razie dominują, ale z czasem zapełnią te
komisje. Segregacja na uczelniach? Oddzielne sale wykładowe? Amfiteatralne dla…,
a te z płaską podłogą dla…?

Czy ktoś pięć lat temu lub
trzy miesiące temu czy nawet już tylko dzień przed anonsem publicznym w tej sprawie
wymyśliłby coś podobnego?

„Po
pierwsze, reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było, po
drugie, humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym
widzem zjawisk niekorzystnych” – deklaruje Marek Kornat.

Pierwsze zdanie jak z
Orwella wzięte: reforma weszła w życie formalnie ledwo sześć tygodni temu, i to
w zasadzie online, w reżimie pandemii, i od razu się nie powiodła. Podpuszczeni
przez polityków już krzyczą: potrzebna reforma.

Czuć tu butną pewność, bo
zapewne profesor Kornat taką propozycję reformy reformy już otrzymał, podobnie
jak pani wiceminister. „Musimy sobie przepowiedzieć problemy”, obiecała przecież
profesor Gawin.

Chodzi
jednak nie tylko o reformę reformy.

Chcesz
rozciągnąć swoje władztwo nad jakąś domeną, to zreformuj jej reformę, którą
właśnie zaczęto wprowadzać. Ludzie miast ją wprowadzać, zaczną jej nie
wprowadzać, bo po co, skoro idzie nowe. Wtedy ona na pewno się nie uda i
wówczas ową domenę przejmie państwo, wszak, cytuję,
państwo nie może być biernym widzem zjawisk
niekorzystnych”.

Reformy
nie trzeba reformować, trzeba wiedzieć, jak celnie skorygować warunki istnienia
humanistyki. W sposób przemyślany, mocno, celnie, ale subtelnie, bo to system.
Nie tyle tępić wyimaginowane zło, ile wzmacniać i rozwijać dobro, aby to, co złe,
się marginalizowało. To, co dobre, ustala demokratyczna communitas – wspólnoty badawcze, zespoły naukowe i dydaktyczne utworzone
i tolerowane przez środowiska akademickie i naukowe oraz ich instancje. Nic tu
państwo nie naprawi. Dobre państwo wie, że ma najlepsze uczelnie i naukę, na
jakie je stać. I to z dorobku długiego trwania. Uczynić je lepszymi mogą tylko
one same, we współpracy z innymi uczelniami oraz agendami nauki i edukacji. To
nie urzędnicy wymyślili uniwersytety ani monarchowie, którzy je powołali. Żaden
urzędnik/polityk nie wie, jak to zrobić lepiej, niż jest.

Reforma reformy, która się szykuje, ma nie tylko upaństwowić, ale przede wszystkim upartyjnić humanistykę. Chodzi o uzyskanie instrumentów do indoktrynacji światopoglądowej i ideologicznej środowisk naukowych i akademickich, pracowników, studentów, doktorantów w duchu koalicji fundamentalistów katolickich pozostających w zmowie z restauratorami PRL. Reżim nie przekonał i nie przekona większości środowisk akademickich do swoich reform, dlatego narzuci im rygory odgórnie. Tak jak narzuca za pomocą prawa wartości religijne w skrajnym ich wydaniu, fundując nam państwo wyznaniowe.

(20 listopada 2020)


Korekta językowa: Beata Bińko




Co tu jest grane?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

JAN POMORSKI

Instytut Historii, Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej

Co tu jest grane?

Zastanawiałem się, czy warto jeszcze raz zabierać głos, gdy tak wiele trafnych słów zostało już wypowiedzianych w kontekście wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Być może kogoś zdumiewa poświęcanie tak dużej uwagi w portalu www.ohistorie.eu jednemu wystąpieniu (na dodatek tak mocno krytykowanemu), bo w ten sposób dodaje mu się na wyrost znaczenia. Jednak istotny wydaje się szerszy kontekst tej wypowiedzi, a mianowicie sam panel „Współczesne uniwersytety: stan wolności akademickiej” na dziesiątym już kongresie „Polska wielki projekt”.

Przyznaję,
że zawsze drażnił/odstraszał mnie tytułowy patos tych kongresów: wielkości nie
da się przecież zadekretować, a „Polska” to dziś bardziej stan
umysłu niż jakieś zbiorowe przedsięwzięcie, jak to było przed stu laty,
gdy wybijaliśmy się na niepodległość. Ale zachęcony wymianą zdań w portalu i
komentarzami cenionych przeze mnie osób, które jakoś poruszyła/dotknęła/oburzyła/zainspirowała
wypowiedź dr hab. Magdaleny Gawin i ja w końcu uległem pokusie obejrzenia jej wystąpienia
na YouTube. Niestety, podobnie jak większość zabierających głos, nie znalazłem tam
nic oryginalnego/mądrego/godnego zapamiętania czy podania dalej. Postanowiłem
jednak osadzić tę wypowiedź w szerszym kontekście – idąc tu za dyrektywą heurystyczno-metodologiczną
pani minister, by historyk sięgał do źródeł dla „oddania wszystkich barw
przeszłości” (to cytat z MG 😊 – przy okazji
pozdrawiam prof. Wojciecha Wrzoska, który znakomicie zrekonstruował „logikę” tej
argumentacji), czyli na spokojnie wysłuchać całego panelu. Myliłby się ten, ko
by pomyślał: kolejna godzina stracona… Niby tak, choć nie do końca, bo gdy już
przebije się interpretacyjnie przez humanistyczne „barwy ochronne”, maskujące
rzeczywiste cele panelu, robi się naprawdę ciekawie…

Panel
firmował jako moderator profesor Ryszard Legutko, jedna z twarzy „narodowego PiSrealizmu”. Zaprosił on do
debaty – w sposób sobie tylko wiadomy („znajomi królika”?), bo klucz doboru
panelistów nie został podany i nie dał się zracjonalizować – czworo dyskutantów,
deklarujących afiliację ze środowiskiem uniwersyteckim (choć nie do końca, w
oficjalnym programie byli bowiem przedstawiani jako: Magdalena Gawin –
historyk, Zbigniew Janowski – architekt, filozof, Piotr Nowak – tłumacz,
redaktor, wydawca, oraz Bogdan Musiał – historyk). Dzięki zapisowi cyfrowemu i
jego publikacji w mediach społecznościowych pozostał z tej debaty trwały ślad (przepraszam
za nieadekwatne wobec desygnatu użycie – i to już po raz drugi – pojęcia „debata”), i to… najlepsza kara dla
dyskutantów!
Bo każdy, kto ma dostęp do Internetu, może teraz wejść do tego
największego z możliwych archiwów i nawet bez większych umiejętności
hermeneutycznych przekonać się, że… „król jest nagi”! Lub – używając innej
stylizacji językowej – że wybierając panel… „trafiło się w pustkę”! (kolejny cytat
z konserwatystki afirmatywnej).

Miałkość, powierzchowność obserwacji i wypowiadanych ex cathedra stanowczych sądów (choć wizualnie tylko z perspektywy fotela 😊) o upadającej rzekomo kondycji uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, w Niemczech, w Europie (na Zachodzie/w Londynie/Paryżu etc.), no i oczywiście w Polsce, dla wzmocnienia siły przekazu opatrzonych najczęściej dużym kwantyfikatorem, była/jest obrazą dla intelektu PT publiczności. Ale kto by się przejmował takim drobiazgiem, przecież panel w intencjonalnym zamyśle organizatorów miał służyć zupełnie czemuś innemu. Przekaz dnia/tygodnia/miesiąca jest następujący: reforma szkolnictwa Gowina jest zła, ponieważ bardzo uderzyła w humanistykę, trzeba więc wykorzystać kolejną „dobrą zmianę” w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego, by ratować polską humanistykę. Po to właśnie ten panel intencjonalnie zorganizowano i odpowiednio nagłośniono w Internecie. Przecież POLSKA HUMANISTYKA TO WIELKI PROJEKT, kto z humanistów ośmieli się zaprzeczyć!. Chodźcie z nami! – wprawdzie nie wybrzmiało explicite na panelu, ale podtekst był wyraźny, a dyskusja, jaka rozwinęła się w następstwie (także w portalu www.ohistorie.eu), dowodzi nawet względnej skuteczności strategii obranej przez Legutkę i Gawin. Pani minister mówiła wprost o potrzebie „szukania szeroko sprzymierzeńców” w tym zbożnym dziele naprawy polskich uniwersytetów i polskiej humanistyki. Czytaj: szukania wśród tych, którzy – dalecy od „dobrej zmiany” – w „punktozie” i „grantozie”widzieli i widzą poważne zagrożenie dla Akademii. W dobie panującej wokół pandemii nasuwa mi się jedyne możliwe skojarzenie: ratowanie humanistyki w takim sojuszu przypomina mi wybór między dżumą a cholerą. Profesor Krzysztof Brzechczyn ujął to jakoś inaczej.

Pomijam
już to, że pani Magdalena Gawin najwyraźniej nie zna zapisów ustawy i niewiele
wie o ewaluacji (mówi na przykład o 24 punktach za artykuł – sic!, podczas gdy punktacja czasopism to
20/40/70/140/200), ale prawdziwie zaskoczyła mnie dopiero stwierdzeniem, że
największy problem Uniwersytetu Warszawskiego widzi w tym, że nie ma tam
wydziału teologii (przy okazji prostuję nieprawdziwą informację, że w Warszawie
nie ma gdzie jej studiować – wypadałoby wiedzieć, że teologia jest na UKSW i w
Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej). Rozumiem, że erygowanie teologii jest warunkiem niezbędnym, rodzajem przepustki
do programu „POLSKA HUMANISTYKA TO WIELKI PROJEKT”. Dopytam, czy także warunkiem wystarczającym? Choćby w
kontekście finansowania i ewaluacji humanistyki.

A
może pani Magdalenie Gawin chodzi raczej o teologię polityczną? Odpowiem tedy
cytatem z encykliki Redemptor hominis:

Kościół sformułował wyraźnie swoje stanowisko wobec tych ustrojów,
które rzekomo na rzecz dobra wyższego, jakim jest dobro państwa – historia zaś
wykazała, że jest to dobro określonej tylko partii utożsamiającej siebie z
państwem – ograniczały prawa obywateli, pozbawiały ich tych właśnie
nienaruszalnych praw człowieka, które mniej więcej w połowie naszego stulecia
doczekały się sformułowania na forum międzynarodowym
(Encykliki ojca
świętego Jana Pawła II
, Znak,
Kraków 2005, s. 49).

To
ważne, bo pani minister zapewnia – cytuję – „ja nie lubię chodzić na przegraną
wojnę”, zatem już wie, z kim w obozie władzy trzymać… No a gdyby dodatkowo spełniło
się jeszcze marzenie/postulat profesora Nowaka (tym razem chodzi o panelistę z
Białegostoku) i humanistyka – jako niemająca, jego zdaniem, nic wspólnego z
nauką (sic!) – wyszła z mroków
Ministerstwa Nauki i Edukacji i została przygarnięta przez Ministerstwo Kultury
i Dziedzictwa Narodowego (że o Sporcie już nie wspomnę), mielibyśmy prawdziwe
Oświecenie – panaceum na wszystkie nasze środowiskowe bolączki, na zapaść polskiej
humanistyki. Już żadne he or she nie miałoby nic do powiedzenia. Jakie
to proste! Proponuję przedstawić autora pomysłu od razu do Nagrody Państwowej I
stopnia. Z uzasadnieniem: za konserwatyzm performatywny jako dopełnienie
konserwatyzmu afirmatywnego.

Pozostaje
jeszcze pytanie, kiedy to Oświecenie do nas zawita i co wedle „dobrej zmiany”
polskiej humanistyce przeszkadza, by zaczęła świecić pełnym światłem. Przede
wszystkim „mit internacjonalizacji” – twierdzi profesor Legutko. Dlaczego? Dlatego
że umiędzynarodowienie polskiej nauki, na które postawiła reforma Gowina,
prowadzi wprost do „pogłębienia [jej] prowincjonalizmu”, co w sferze
autorefleksji/samoświadomości musi prowadzić wprost do frustracji (środowisko
akademickie jest zdaniem profesora najbardziej „miękkim ogniwem”). Napięcie
emocjonalne, którego źródłem jest reforma Gowina, „zmienia polskie uniwersytety
na gorsze”. Oczywiście moja obserwacja dotyczy tylko humanistyki, zastrzega się
Legutko, włączając doń przy okazji… socjologię. To dość innowacyjna teza, ale
niech mu tam! Zabawne, że autor Triumfu człowieka pospolitego – jeden z
tych, który uderzył w elity, tworząc mit suwerena jako antyelity – przy okazji
tej dyskusji otwarcie utyskuje na egalitarność polskiego uniwersytetu, przeciwstawiając
ją dawnej elitarności, którą tak cenił w Akademii. Obsmak profesorski
wynikający z umasowienia edukacji na poziomie wyższym łączy Legutko z
narzekaniem na postępującą instrumentalizację edukacji: dzisiaj ma ona czemuś służyć, zamiast być wartością autoteliczną. Świetnie się przy
tym wpisuje, głosząc taki pogląd, w nostalgiczne nastroje części naszego
środowiska, z rozrzewnieniem wspominającego, jak to dobrze drzewiej bywało. Przysłuchująca
się z atencją tej pełnej troski o wolność akademicką diagnozie kondycji polskiego
uniwersytetu, pani minister nie omieszkała rzecz jasna nawiązać do wartości
autotelicznych na początku swego wystąpienia, akcentując zgodność własnego myślenia
z „filozofią męża sprawiedliwego”.
Czy nasuwające się skojarzenie z „drogowskazem
niemuszącym podążać drogą, którą sam wskazuje” jest moim nadużyciem
interpretacyjnym w stosunku do autora książki o Sokratesie?

Magdalena
Gawin dodaje, że perspektywa „narodowa” w humanistyce/historii jest wypierana
przez podejścia, które odwołują się do innych kategorii, przez co polska
kultura traci/straci, bo nie będzie przedmiotem badania (o jej case study
z Kochanowskim nie będę się wypowiadał, zrobili już to inni). Umacnia obydwoje
w tym przekonaniu profesor Zbigniew Janowski, uciekający na łono ojczyzny przed
opresją amerykańskich uniwersytetów. Jeśli dobrze zrozumiałem jego osobisty
kłopot, źródłem tej frustracji stało się zetknięcie z rozmaitymi studies,
które rozpleniły się w Stanach: przedmiotem nauczania studentów z całego świata
nie są już klasyczne dyscypliny, jak to było w czasach jego młodości, ale o
zgrozo – rozmaite mniejszości czy kultury narodowe, o gender czy women
studies
już nie wspominając. Trauma profesora Janowskiego wydaje się jednak
odwrotnie proporcjonalna do poziomu jego wiedzy na temat tych studiów (lub do zdolności
poznawczych), co ekshibicjonistycznie ujawnia, mając przy okazji słuchaczy za
ignorantów. Czy on naprawdę myśli, że w Polsce nikt nie widział curriculum
takich studiów?!

Kolejny
wątek wprowadził profesor Bogdan Musiał, opowiadając o swoim doświadczeniu z
uniwersytetów niemieckich. Chodzi o głęboko zakorzenioną tam tradycję, sięgającą
jeszcze narodowego socjalizmu, ale mającą także jakieś podstawy prawne i dzisiaj,
formatowania kadr akademickich przez państwo (zarówno na poziomie
poszczególnych landów, jak i państwa jako całości). By zrobić karierę naukową w
Niemczech, powiada Musiał, musisz podporządkować się oczekiwaniom władz. Bez
tego nie będziesz miał dostępu do środków na badania. Obowiązuje zasada: państwo
płaci, państwo wymaga. Na szczęście, pociesza profesor, aktualnie nie ma w
Niemczech monopartii i w poszczególnych landach rządzą różne opcje polityczne, co
gwarantuje pluralizm uniwersytetów w skali kraju. Ale nie wewnątrz każdego z
nich – tam obowiązuje poprawność polityczna. Ten proces „glajszachtowania”
środowiska naukowego, jak określił to sam Musiał, prowadzi wprawdzie do znanego
z PRL „dwójmyślenia”, ale za to na uniwersytetach jest porządek, państwo/land
wspiera badania naukowe, zwłaszcza te przez siebie zamówione, i w rezultacie historia/humanistyka
w Niemczech ma się bardzo dobrze. Taką mniej więcej informację dostał odbiorca
tego przekazu.

I
nie rzecz w tym, ile było w tym postprawdy;
ważniejsza jest odpowiedź na pytanie, czy ten wątek pojawił się na panelu
przypadkowo, czy też był zamierzony? Wyraźne ożywienie i okazywanie sympatii
dla „modelu niemieckiego” przez słuchających tej wypowiedzi minister Gawin i
profesora Legutkę, a przede wszystkim ostatnie publiczne zapowiedzi zwiększenia
obecności państwa na uniwersytetach (u Gowina było ono raczej „nocnym stróżem”,
problem w tym, która z uczelni potrafiła tę autonomię mądrze zagospodarować…)
zdają się raczej dowodzić, iż było to przedsięwzięcie celowe, rodzaj prolegomeny
do tego, co dziś możemy już obserwować na co dzień. Dlaczego tak sądzę? Bo na
panelu WIAŁO PUSTKĄ. Intelektualną/programową/kadrową. Zamiast prezentacji
przemyślanego projektu zmiany w obszarze humanistyki – może przeceniam, ale od
profesora Legutki można by tego oczekiwać – widzieliśmy naprędce zrobione notatki
na kilku stronach w notesie minister Gawin. O co więc tu chodzi?

Obejrzałem
panel do końca i nagle zdałem sobie sprawę z zastawionej pułapki: jesteśmy ––
jako środowisko humanistów – programowo wciągani w dyskusję o potrzebie zmian w
humanistyce w kontekście wdrażanej reformy szkolnictwa wyższego! Nikt przecież z
nas nie zaprzeczy, że to temat ważny i budzący emocje, zwłaszcza w kontekście
zbliżającej się ewaluacji. Ale nie o dobro humanistyki tu wcale chodzi, lecz
o autonomię uczelni, która jest dla władzy solą w oku
. Uniwersytety mają
stać się NARODOWE, a humaniści mają pomóc to zrealizować. Oto prawdziwy plan!

I nieważne, kto konkretnie jest jego autorem, a kto narzędziem w tej grze –
patrz skład powołanej przez ministra Czarnka komisji, która ma monitorować
wdrażanie reformy. Wystarczy poczytać posty, by pozbyć się złudzeń… A że
NARODOWE oznacza w praktyce zgodne z interesami „prawdziwych Polaków”,
skupionych w jednej Partii, nie może stanowić niespodzianki dla kogoś, kto
odrobił lekcję z historii PRL i pamięta hasło „Naród z Partią, Partia z
Narodem”! Zatęsknimy jeszcze za Gowinem…

Czy
to znaczy, że nasza dyskusja w portalu jest zbędna? Wręcz przeciwnie!
.
W żadnym wypadku nie chciałbym osłabić tej intelektualnej aktywności. To, co
dotychczas napisałem, ma ją jedynie wzmocnić i ukierunkować. Od ewaluacji
nie uciekniemy, ważne, by była ona transparentna i oparta na akceptowanych
przez środowisko polskiej humanistyki kryteriach.
Najlepiej przez nie samo
wypracowanych i skonfrontowanych z tym, co robią humaniści w tym zakresie w
innych krajach. Że jest to możliwe, pokazał profesor Marek Kornat, gdy kierował
zespołem ds. czasopism historycznych. Nawet poruszając się w ramach bzdurnie
wyznaczonych odgórnie ram, potrafiliśmy wypracować zgodnie i w dialogu ze
środowiskiem sensowne stanowisko. Utrącili nam je – pamiętajmy – nie urzędnicy
ministerialni, ale nasi koledzy naukowcy z innych dyscyplin i dziedzin nauki,
wykazujący brak zrozumienia dla naszych postulatów. Przypomnę, że na wniosek
jednego z nich, uzasadniany pozornym konfliktem interesów (byłem uczestnikiem
zespołu profesora Kornata), wykluczono mnie z najważniejszego głosowania w
Komisji Ewaluacji Nauki, gdy decydowano o punktacji poszczególnych czasopism.
To pokazuje tylko, ile pracy nas czeka, by skutecznie przekonać do swoich
racji. Muszę gwoli sprawiedliwości powiedzieć, że jeśli ostateczny kształt
listy ministerialnej odbiega – na korzyść polskiej humanistyki – od tej, która
wyszła ostatecznie z KEN, jest to zasługa Jarosława Gowina i kilku
interweniujących w tej sprawie historyków. Pisał już o tym zresztą Marek Kornat.
To, że ówczesny minister nauki i szkolnictwa wyższego nie zdecydował się pójść
krok/kilka kroków dalej, to już inna sprawa…

Nie
o wybór między obywatelami „G–C” tu jednak chodzi. Mój sceptycyzm co do działań
ministerialnych nie na personaliach się zasadza, lecz na teorii ugruntowanej: filozofia
narodowego PiSrealizmu traktuje
humanistykę czysto instrumentalnie, jako jedno z narzędzi trójpanowania
,
jak by powiedział mistrz Krzysztofa Brzechczyna profesor Leszek Nowak.

Zatem
możemy liczyć tylko na siebie, na samoorganizację wewnątrz środowiska
akademickiej humanistyki.
Żaden minister i żadna jego komisja nie wykona za
nas tej pracy u podstaw. Musimy pracować z zachowaniem solidarności
międzydyscyplinarnej wewnątrz humanistyki i w dialogu z przedstawicielami innych
dziedzin nauki, ze świadomością różnych (czasem wręcz sprzecznych) interesów. To
trudne, ale nie niemożliwe.

Jan
Pomorski, noc 9/10 listopada 2020


Korekta językowa: Beata Bińko




Gdzie tu skandal?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Gdzie tu skandal?

(na marginesie wystąpienia minister Magdaleny Gawin na Kongresie…)

Zdaniem wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin skandalem jest to, że zespół badawczy z
Instytutu Badań Literackich nie dostał finansowania na nowe krytyczne wydanie dzieł
Jana Kochanowskiego, choć – w jej przekonaniu – powinien.

Wywołuje niezgodę już
samo to, że pani wiceminister uzurpuje sobie prawo do określania mianem
skandalu, co i jak popadnie, i pochopnie. Nazywanie tej sytuacji skandalem i
uzasadnienie tej opinii tak, a nie inaczej jest co najmniej – jak spróbuję
wykazać – egzaltowaną pochopnością.  

To, że Instytut Badań
Literackich Polskiej Akademii Nauk wystąpił o grant na nową, zdaniem profesor
Gawin, edycję krytyczną dzieł Kochanowskiego, nie powoduje już samo przez się, iż
powinien finansowanie otrzymać.

Czy to, że Jan
Kochanowski jest klasykiem staropolskiej literatury, współtwórcą
polskojęzycznej kultury swoich czasów, wystarczy, aby finansować wydanie jego
dzieł? Za samo to grant Janowi z Czarnolasu się należy.

Póki pani wiceminister
choćby szkicowo nie poda uzasadnienia, dlaczego w NPRH zapadła decyzja o
odmowie, trudno orzekać o skandalu.

Nie wiadomo, czy zdaniem ekspertów
komisji NPRH wniosek był merytorycznie i formalnie poprawny. A jeśli inne
wnioski o finansowanie prac nad arcydziełami kultury narodowej uplasowały się
wyżej w rankingu?

Brak finansowania innych
wniosków to też skandal?

Wiceminister kultury i dziedzictwa
narodowego sięga po rozbrajający argument: „trzeba dać, inaczej nikt nie da na
to pieniędzy, jeśli nie da na to – uwaga, pauza – Polska”.

Inaczej mówiąc, dajcie, woła
pani profesor, bo nikt inny nie chce dać. Dajcie, bo przecież Polska powinna
dać.

Czy jeśli NPRH nie da,
oznacza, że Polska nie da? Po co tu Polska? Tylko tu jest Polska? Polska to nie
tylko ścieżka finansowania NPRH. (Tandetny argument ze szkolnego kajecika
młodego patrioty, wszędzie Polska, las – polski, góra – polska, strumyk –
polski i skaut też polski)

A jeśli jest tak, że reedycją
dzieł wszystkich zajmuje się stały zespół, który pracując nad literaturą staropolską,
otrzymał zadanie przygotowania wydania dzieł Kochanowskiego? Jeśli więc jest to
zadanie statutowe Instytutu Badań Literackich, to w razie otrzymania grantu z
NPRH mogłoby zachodzić podejrzenie o podwójne finansowanie, raz z dotacji na
badania statutowe, a drugi z grantu? Czy pani minister sprawdziła, dlaczego nie
przyznano finansowania? Nie sprawdziła. Mam niepełne dane, ale sądzę, że pod
tym względem IBL, może nawet i NPRH są w porządku.

I wiem, że pani minister Gawin
prawie niczego nie sprawdziła. Zasłyszała, iż na Kochanowskiego IBL nie dostał
finansowania, i już ogłasza, że skandal.

Jeszcze krótko o Polsce,
która ma dać.

Polska, owszem, chce
niekiedy dać pieniądze na naukę, ale chętniej czyni to wtedy, gdy może je dać w
trybie pozwalającym na użycie funduszy europejskich. W budżecie państwa, a
także w kontrolowanych przez mocodawców pani wiceminister agendach finansowania
nauki są środki unijne. Oprócz tego fundacje wspierające naukę otrzymują dotacje
wprost z Unii. Są to organizacje „pozarządowe”, ale nie do końca. Istnieją też granty
europejskie, z których placówki naukowe korzystają bezpośrednio. Aby
eksklamować „Polska musi dać”, powinna pani wiceminister sprawdzić, jaki jest
udział w danym konkursie grantowym środków unijnych, bo może powinna wykrzyczeć:
jak Unia nie da, to nikt nie da…

Mocodawcy pani
wiceminister nie obnoszą się z tym, że rozdzielają środki unijne na naukę,
zwłaszcza gdy je dystrybuują w skali państwa. Wolą być wyłącznymi dobroczyńcami
czy sponsorami. Przerabiają w nocy euro na złotówki.

Państwo polskie
dystrybuuje biedę, choć przy okazji jakoś tam dofinansowuje lepszych, a raczej
wskazuje bardzo słabych. Ci ostatni nie mają czego wpisać do rubryk we wnioskach
o grant. Organizując konkursy na finansowanie, państwo nasze jednak zaciemnia to,
że finansuje naukę i szkolnictwo wyższe niewystarczająco. Licho realizuje
obowiązek konstytucyjny i ustawowy wobec tych dziedzin. Wskaźnik wydatków na
naukę jest kompromitująco – na tle państw Unii – niski. 

Państwo nie dotrzymuje
warunków umowy o pracę, często eksploatuje pracowników, np. mnożąc
sprawozdawczość, angażuje pracowników do zadań administracyjnych i
pomocniczych. Ponadto na warunki pracy składają się koszty prowadzenia badań
naukowych, podnoszenia kwalifikacji, pobytów badawczych za granicą, udziału w
konferencjach naukowych itp. W tej sytuacji braku środków uczelnie i instytuty
naukowe nakłaniają pracowników do zdobywania pieniędzy na zewnątrz.

Niewywiązywanie się z
obowiązków pracodawcy przez państwo zmusza środowiska naukowe do pisania
wniosków o finansowanie z grantu. Pracownicy Akademii zamiast zakładać na dachu
Pałacu Staszica baterie fotowoltaiczne, szukają dojść do grantów, aby zapłacić
za prąd.

Czy ktoś badał, jakimi
drogami zmawiają się naukowcy, aby dojść do grantowych groszy? Jak władze
uczelni wyróżniają tych, którzy potrafią granty „organizować”, tych, którzy
potrafią pisać wnioski i – bywa, że zasłużenie – zdobywać finansowanie?

Ta
Polska, reprezentowana przez mocodawców profesor Gawin, nie daje na godziwe
utrzymanie Instytutu Badań Literackich. I ta sama Polska, tym razem głosem swojej
wiceminister, wzywa Polskę, aby jednak dała.

Skandalem jest, że wiceminister
kultury i dziedzictwa narodowego nie zająknie się, że być może nowa edycja Kochanowskiego
na podstawie oryginałów to godne zajęcie dla sekcji dziedzictwa narodowego
ministerstwa oraz jego agend i dalej IBL. Dziedzictwem narodowym są nie tylko
artefakty kultury materialnej, ale i dzieła kultury duchowej. Ministerstwo KiDN to nie tylko wykonawca
partyjnej polityki pamięci, partyjnej polityki dziedzictwa, partyjnej polityki
historycznej i partyjnej polityki kulturalnej.
Te polityki są własnością
społeczeństwa i wszystkich obywateli RP, nie powinny być upartyjnione. Skandalem jest, że to, co powinno być
narodowe, jest upartyjniane
.

Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego ignoruje uchwałę sejmową z 26 października
1978 r., która zobowiązała Ministerstwo Kultury i Sztuki, aby z okazji
okrągłych rocznic związanych z Janem z Czarnolasu wydać jego dzieła wszystkie. Sejm
objął patronat nad tym dziełem, wskazano nawet wykonawcę tego zadania: Instytut
Badań Literackich.  

Polska poprzez NPRH ma zdaniem
Magdaleny Gawin dać pieniądze na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego ze skromnego (mniejszego niż koszt unarodowienia Leopardów II) budżetu
na granty badawcze w humanistyce.

Tak
właśnie profesor Gawin, która chroni jakoby dziedzictwo narodowe, w imieniu m.in.
rządu polskiego wzywa Polskę, aby dała, zamiast sama wykonać uchwałę sejmową.
Przy
okazji, czy sejm monitoruje wykonanie zadań, których realizacja wynika z uchwał
sejmowych?

NPRH przez uznawanie za zwycięzcę
w kolejnych konkursach wniosku o udzielenie finansowania na „Dokończenie [sic!] Wydania Sejmowego [sic!] Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego” stosował praktykę dotowania, choć czynił to pod płaszczykiem
procedury konkursowej.

IBL, zdaje się, zrozumiał,
że to stała dotacja. Widać to po tym, iż wnioski do NPRH są już tytułowane „Dokończenie
Wydania Sejmowego…”. Dla jasności, aby recenzenci nie ważyli się przerwać
dotowania tego onieśmielającego maluczkich projektu edytorskiego…

Dodatek
„Sejmowe” służy tylko wywarciu presji na recenzentów wniosku, bo przecież gdyby
pani Gawin reprezentująca MKiDN poczuwała się do tego określenia, tj. uchwały i
patronatu sejmu, nie wołałaby o skandalu pod adresem NPRH, lecz pod swoim.

Na koniec zostawiłem
sobie bardzo cenną informację: ani
wówczas kiedy pani wiceminister Gawin z emfazą ujawniała skandal, ani dzisiaj
nie jest tak, że zaistniała sytuacja określona przez nią właśnie mianem skandalu.
Nie było i do dzisiaj nie jest prawdą, że finansowanie dla Instytutu Badań Literackich
na wspomniany cel nie zostało przyznane.

Wiceminister Magdalena Gawin
niepotrzebnie wzywała Polskę, aby przyznała grant na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich
Jana Kochanowskiego.

Polska dała. I od co
najmniej 2012 r. daje. Najpierw wniosek o grant NPRH wygrał w pseudokonkursie,
teraz dostał dotację.

Zespół profesora Jacka
Kopcińskiego otrzymał dotację NPRH na „Dokończenie Wydania Sejmowego…”.
Finansowanie na lata 2018–2023 (11 H 18024686). Część tej nieznanej mi kwoty – dotacji,
jak trafnie nazywa na swej stronie Instytut Badań Literackich PAN – w wysokości
1 790 520 zł przeznaczył, już po, jak wnoszę, rozstrzygnięciu
przetargu, na wydanie kolejnych woluminów…

Dodam, że słusznie
wniosek ten określany był jako „Dokończenie Wydania Sejmowego…”, ponieważ wcześniej,
w roku 2012, kiedy zespołem kierował profesor Andrzej Dąbrówka, tenże NPRH po konkursie
przyznał finansowanie w wysokości 2 200 000 zł na Wydanie Sejmowe Dzieł
Wszystkich Jana Kochanowskiego (5-11 H 12011181, na lata 2012–2018).

Zespołom profesorów
Kopcińskiego i Dąbrówki ślę „bezinteresowne wyrazy zawiści”, jak mawiał mój
tata, czyli gratulacje.

Skandalu w rozumieniu minister
Magdaleny Gawin nie ma. Natomiast z mojego punktu widzenia, zaprezentowanego
powyżej, było i jest ich kilka. Byłoby skandalem, gdyby NPRH przyznawał granty
z powodów, które dopuszcza pani Gawin. Skandalem jest to, że wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego oraz profesor historii ogłasza publicznie, że doszło
do skandalu, nie upewniwszy się wcześniej, czy istotnie tak się stało. 

Nikt mi nie da tyle
miejsca, aby poruszyć inne sprawy. Podobnie jak ta, również wiele innych
wcześniej opisywanych wskazuje, że Magdalena Gawin nie orientuje się w domenie,
w której zechciała się wypowiedzieć na Kongresie.


Korekta językowa: Beata Bińko




Humanistyka wolna i różnorodna

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

ANNA
ZIELIŃSKA

Prof. Anna Zielińska od 2015 r. jest dyrektorką Instytutu Slawistyki PAN

Humanistyka wolna i różnorodna

Głos w dyskusji po panelu o humanistyce na Kongresie „Polska Wielki Projekt”

Zabieram głos z perspektywy Instytutu
Slawistyki PAN, który istnieje od 1954 r., a obecnie jest nowoczesnym interdyscyplinarnym
centrum badań slawistycznych o marce rozpoznawalnej w świecie naukowym. Sądzę,
że problemy, o których piszę, są wspólne dla całej polskiej humanistyki. Instytut
jest od lat niedofinansowany, a mimo to wśród pracowników przeważają młodzi
naukowcy, świetnie wykształceni i zaangażowani w pracę naukową, widzący w tej
pracy sens życia. Kształcimy doktorantów zarówno w ramach własnych studiów
doktoranckich finansowanych z projektu POWER, jak i we wspólnej z innymi
humanistycznymi instytutami PAN szkole doktorskiej. Tym, co przyciąga młodych
humanistów do pracy w Instytucie, są twórcza atmosfera, możliwość rozwoju w
różnych kierunkach, ścieranie się koncepcji i idei oraz otwarcie na naukę światową.
Humanistyka jest zróżnicowana, uprawia się ją na wiele sposobów i przynosi różne
efekty. Jeżeli humanistyka ma się rozwijać, należy tę różnorodność docenić i
szczególnie chronić, chociaż efekty niektórych projektów nie przynoszą korzyści
w postaci punktów w ewaluacji placówek naukowych w Polsce.

Dam przykłady. W Instytucie
Slawistyki PAN, jak w wielu innych placówkach naukowych w Polsce, bogato reprezentowana
jest humanistyka zwrócona ku przeszłości: archiwistyczna, źródłowa. Powstają prace mające
kluczowe znaczenie dla ochrony kultury narodowej, zarówno materialnej, jak i
duchowej. Wymaga to zaangażowania wyspecjalizowanych stabilnych zespołów, a w
związku z tym wieloletniego stabilnego finansowania, pewniejszego niż
krótkotrwałe z perspektywy tworzenia takich opracowań granty NPRH. Czy
naukowcy, którzy poświęcają większość czasu rekonstrukcji wyrazów
prasłowiańskich, widzą sens w publikowaniu artykułów w czasopismach
anglojęzycznych premiowanych na liście Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa
Wyższego (obecnie Ministerstwa Edukacji i Nauki)? Nie, nie widzą, ponieważ
dyskusja naukowa na temat ich badań tradycyjnie toczy się w czasopismach polskich
oraz wydawanych w krajach słowiańskich, a te czasopisma na liście
ministerialnej się nie znalazły (bardzo ważne są m.in. czasopisma rosyjskie,
ponieważ językoznawcy rosyjscy są potęgą w tej dziedzinie badań). Czy badania nad
językiem prasłowiańskim są w Polsce potrzebne? Oczywiście tak, język
prasłowiański jest bowiem przodkiem języka polskiego i żeby poznać rozwój
historyczny naszego języka, musimy sięgać do jego źródeł. Aktualna ewaluacja
nie docenia takich badań i nie widzi takich dzieł jak „Słownik Prasłowiański”.

W naszym Instytucie rozwijają się
także międzydziedzinowe prace zwrócone ku przyszłości, m.in.
lingwistyczno-informatyczne, z zakresu humanistyki cyfrowej. Instytut Slawistyki PAN należy do konsorcjum CLARIN-PL
(Common Language Resources & Technology Infrastructure European Research
Infrastructure Consortium). Osobiście
kieruję dużym polsko-niemieckim projektem „Pokoleniowe zróżnicowanie języka:
zmiany morfosyntaktyczne wywołane przez polsko-niemiecki kontakt językowy w
mowie osób dwujęzycznych”, finansowanym przez Deutsche Forschungsgemeinschaft i
Narodowe Centrum Nauki. Rezultatem będzie m.in. korpus językowy polsko-niemieckiego
bilingwizmu z anotowanymi zjawiskami lingwistycznymi i socjolingwistycznymi.
Śmiem twierdzić, że będzie to pierwszy w świecie duży korpus łączący
zagadnienia z zakresu gramatyki dwóch języków i socjolingwistyki. W ewaluacji
za ten korpus Instytut otrzyma zero punktów, ponieważ korpus nie jest
publikacją i nie ma jak sporządzić z niego sprawozdania.

Humanistyka to nie tylko
dokumentacja. Należy doceniać prace metodologiczne, których celem jest
stworzenie jakiegoś modelu naukowego lub analiza zjawisk kulturowych bądź
językowych przy zastosowaniu uznanych w świecie uniwersalnych teorii i metod.
Przykładem mogą być prowadzone w Instytucie Slawistyki PAN badania nad
przepływami kulturowymi czy badania socjolingwistyczne lub badania nad
lingwistyką kognitywną i komputerową. Badania metodologiczne prowadzone w
Instytucie włączają się w nurty międzynarodowe, a ich rezultaty są publikowane
w języku angielskim w czasopismach światowych. Dla rozwoju tych badań niezbędne
jest poddawanie ich wyników międzynarodowej dyskusji.

Polska humanistyka nie może
ograniczać się tylko do badań polonistycznych. Nowoczesne państwo i nowoczesne
społeczeństwo interesuje się (i powinno!) nie tylko sobą, lecz także światem. Ograniczenie
badań do dotyczących Polski zuboży naszą perspektywę poznawczą i będziemy postrzegać
uniwersalne zjawiska kulturowe i społeczne jako specyficznie polskie. Szeroka
perspektywa jest potrzebna w badaniach nawet bardzo lokalnych (na pozór)
zjawisk. Oznaczałoby to też zaprzepaszczenie dorobku wielu pokoleń polskich badaczy,
którzy wypracowali szkoły badań innych kultur i języków, zjawisk kulturowych i
społecznych. A to właśnie przez te badania polska humanistyka jest rozpoznawana
na świecie.

Należy zarazem zadbać o wzmocnienie
merytoryczne i popularność studiów oraz badań polonistycznych w świecie,
zwłaszcza w Europie. Tylko sygnalizuję ten wątek, ponieważ w ostatnich kilku latach
zainteresowanie studiami polonistycznymi na uniwersytetach zagranicznych
wyraźnie zmalało. Dobrze byłoby poznać przyczyny tej niepokojącej tendencji i
jej zapobiegać.

Humanistyka nie zajmuje się tylko
przeszłością. Jej zadaniem jest także badanie kondycji człowieka uwikłanego w
problemy współczesności, tj. w nowe technologie, globalizację, migracje,
pandemię, populizm i konflikty społeczne, oraz poddawanie ich wyników pod
dyskusję. Nie podzielam poglądów panelistów, że polska i europejska humanistyka
jest zdominowana przez badania nad wykluczeniami społecznymi i płcią społeczną.
W Polsce te badania są marginalne i trudno nie zauważyć potrzeby ich
rozwijania, chociażby w kontekście aktualnych protestów społecznych w Białorusi
i Polsce, w których główną rolę odgrywa liderstwo kobiet, oraz faktu, że
stanowisko wiceprezydenta w USA po raz pierwszy obejmie kobieta i po raz
pierwszy będzie to osoba o pochodzeniu afroamerykańskim.

Po wysłuchaniu dyskusji o
humanistyce w ramach Kongresu „Polska Wielki Projekt” przestrzegam przed premiowaniem
wyłącznie badań dotyczących Polski i dokumentacyjnych kosztem badań o
uniwersalnym charakterze (teoretycznych i niepolonistycznych), ponieważ
spowoduje to izolację i degradację polskiej humanistyki w całości. Badania
polonistyczne też powinny bazować na osiągnięciach badań międzynarodowych i bezustannie
się z nimi konfrontować (czy metody na przykład badania literatury polskiej są
odmienne niż metody badania literatury włoskiej, niemieckiej i innych?).
Zamknięcie się w „swoich” tematach, izolacja metodologiczna to realne groźby
wynikające z arbitralnego unarodowienia humanistyki. Zresztą to nie tematy i
kierunki badawcze należy oceniać, lecz metody, sposoby ich zastosowania i
rezultaty.

Humanistyki nie wolno instrumentalizować
i zamykać w schematach ewaluacyjnych. Uważam, że system ewaluacji przez
punktację stwarza pozory obiektywizmu, a jest bardzo podatny na manipulację.
Nigdy nie będzie miarodajnym sposobem oceny osiągnięć z dziedziny nauk
humanistycznych. Każda dziedzina nauki inaczej funkcjonuje, a nauki
humanistyczne są nawet na tle pozostałych wyjątkowe. Należy zrezygnować z
jednolitych kryteriów oceny dorobku naukowego dla humanistów i przedstawicieli
nauk ścisłych, ponieważ przez to niszczy się właśnie to, co w humanistyce jest
najważniejszego – oprócz jej „wymiernych” rezultatów wpływ na kształcenie i
uwrażliwianie społeczeństwa.

Dodam, że ogromnym zagrożeniem
dla humanistyki w tej chwili jest wadliwy system finansowania nauki, w którym
zbyt dużą rolę przypisano arbitralnie wyznaczonym współczynnikom
kosztochłonności. Ktoś uznał, że badania humanistyczne nic nie kosztują. Dlaczego
na przykład językoznawstwo, które wymaga dużych nakładów finansowych, ma współczynnik
kosztochłonności na poziomie 1? Korpusy językowe potrzebują takiej samej
infrastruktury jak informatyka. Badania źródłowe – prace w archiwach polskich i
zagranicznych oraz na materiale wywołanym – finansowania długotrwałych badań
terenowych. Na pewno ten parametr, mający zbyt duży wpływ na finansowanie badań,
musi być na nowo przemyślany.


Korekta językowa: Beata Bińko




Przeciw dyskusji zastępczej

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

MAREK KORNAT

Instytut Historii PAN, Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego

Przeciw dyskusji zastępczej

Wystąpienie profesor Magdaleny Gawin z 9 października br. podczas
X Kongresu „Polska Wielki Projekt” wywołało dużą falę niesprawiedliwej krytyki.
Jak dotychczas zabrało głos pięć osób z tytułem profesorskim. Większość tych
wypowiedzi w ogóle nie podejmuje jednak realnych problemów, którym to
wystąpienie zostało poświęcone. Konieczne jest więc parę słów w odpowiedzi na
zarzuty, które przy okazji padły, a część z nich jest zdumiewająca. Nie można
tego nie zrobić publicznie. Dodatkową zachętą jest dla mnie własne nazwisko,
które znalazło się w rozważaniach jednego z krytyków wypowiedzi Magdaleny Gawin
– profesor Krzysztofa Zamorskiego, którego znam i cenię.

Wysłuchałem z uwagą (dwukrotnie) wypowiedzi pani wiceminister
kultury i czuję się zmuszony zacząć od przedstawienia, o czym ona mówiła. Jej
uwagi daje się rozpisać i streścić w dziesięciu punktach. Oto one: (1)
Humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych nie ma celów utylitarnych,
ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie społeczeństw ludzkich. (2) Trzeba
promować takie czy inne badania historyczne nawet gdyby to nie podobało się za granicą.
(3) Należy zwalczać tezę o możliwości zastąpienia historii narodowej historią
np. regionalną czy globalną i w tym kontekście padło stwierdzenie o
„unarodowieniu” humanistyki. (4) Ważna jest historia polityczna, a nie tylko
społeczna czy też tzw. antropologia historyczna. (5) Nauk humanistycznych (a w
szczególności historii) nie można opierać na systemie grantowym, a tworzenie
zespołów grantowych w warunkach załamania się uniwersyteckiej relacji mistrz–uczeń
jest niezmiernie trudne. (6) Usiłowanie umiędzynarodowienia humanistyki
polskiej „w technokratyczno-urzędniczy sposób” otwiera drogę do klęski. (7) Błędne
jest twierdzenie, że historycy epok dawniejszych (np. mediewiści) muszą mieć
rozwinięty warsztat, a ci od epok późniejszych już niekoniecznie. (8) Patologią
jest wyścig o publikowanie w językach obcych za wszelką cenę, przede wszystkim
po angielsku, ponieważ często ci, którzy tak postępują, powtarzają za kolegami
to, co już jest znane. (9) W badawczym podejściu do tematyki II wojny światowej
występuje zjawisko autocenzury i zaniechania wielu tematów. (10) Występują niestety
przejawy uprawiania historii bez archiwów. To oczywiście relata refero.

Wszystkie te wywody ożywiają trzy ogólne myśli: po pierwsze,
reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było; po drugie,
humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym widzem
zjawisk niekorzystnych. Nie potrafię pojąć, jak można słuchać tej wypowiedzi z
tendencją do nadania jej tylko politycznej treści. Nie zrozumiem nigdy, co jest
w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując sprawy, na
których się zna. W przypadku wystąpienia, o którym tu mowa, mamy do czynienia z
niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu rzeczy. Byłoby doprawdy trudno nie
podpisać się pod znaczną większością tez wygłoszonych przez Magdalenę Gawin.

Wypowiedź pani wiceminister jest pierwszą pochodzącą ze sfer
rządowych dobitną konstatacją o potrzebie rezygnacji z systemu, który próbuje
wymusić dostosowanie funkcjonowania nauk humanistycznych i społecznych do reguł
rządzących naukami przyrodniczymi. Już z tego powodu zasługuje na uwagę.
Znajdujemy się dzisiaj w momencie, kiedy jest możliwa albo poważna korekta
reformy Gowina, albo nawet odejście od niej. A jest to sprawa wielka. Od
środowiska akademickiego wiele tu zależy.

Pozwolę sobie odnieść się do kilku tez Magdaleny Gawin.

Jestem pod tym względem w dobrej sytuacji, ponieważ nikt mi
nie może zarzucić braku publikacji w językach obcych. Ogłosiłem w nich jak
dotychczas trzy książki i około 70 artykułów. Nie trzeba mi tłumaczyć, jak
ważna jest troska o to, aby głos polskiej nauki historycznej był słyszany na
arenie międzynarodowej. Nie każdy jednak temat nadaje się do „sprzedania” za granicą.
Mnie jest łatwiej, bo zajmuję się dyplomacją i stosunkami międzynarodowymi. Ale
to nie znaczy, że badania Iksińskiego np. na temat położenia Kościoła w PRL już
nie są potrzebne, tylko dlatego że publikacja ich wyników na terenie
międzynarodowym byłaby trudniejsza. O umiędzynarodowienie historiografii
polskiej winno się troszczyć państwo polskie, ale nie wolno niczego narzucać
administracyjnymi decyzjami przez przypisanie wysokich wartości punktowych domom
wydawniczym i czasopismom wydawanym po angielsku, a tak po prostu zrobiono. W
czasie kiedy byłem przewodniczącym komisji ministerialnej do spraw
przygotowania propozycji dotyczących liczby punktów dla czasopism w dyscyplinie
historia, pojawiło się stwierdzenie jednego z przedstawicieli uczelni
politechnicznych, które doskonale pokazuje określony sposób myślenia. „Skoro ja
przygotowuję projekty mostów i mogę o tym napisać po angielsku, to historyk też
może opowiedzieć o swoich dociekaniach w tym języku”. Otóż właśnie takie
myślenie należy bezwzględnie zwalczać. To jest chore.

W pełni podpisuję się pod stwierdzeniem profesor Gawin o
grantach. Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w polskiej nauce
historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania grantów.
Gotowy jestem bronić tej prawdy. Zmarły niedawno profesor Andrzej Walicki,
który nam zostawił kilkadziesiąt wspaniałych książek z zakresu historii idei,
nie korzystał nigdy w życiu z grantu.

To, że nowa edycja krytyczna pism Jana Kochanowskiego nie znalazła dla siebie miejsca w systemie punktowym, jest tak wymowne, iż każde słowo komentarza byłoby zbędne. Pozostaje mi jedynie podziękować prof. Rafałowi Stobieckiemu, że w swojej polemice z Magdaleną Gawin, przypomniał jeszcze o „Polskim Słowniku Biograficznym”. Problem tego monumentalnego wydawnictwa, którego zazdroszczą nam historycy cudzoziemscy, nie polega jednak tylko na nieuregulowaniu kwestii jego finansowania, ale i na tym, że historyk za zamieszczony tam biogram dostanie zero punktów. To właśnie jest przykład patologicznej pomysłowości reformatorów nauki.

Profesor Krzysztof Zamorski, polemizując z Magdaleną Gawin, stwierdza, że jestem drugą obok niej znaną mu osobą, która neguje potrzebę uprawiania historii społecznej. Otóż doszło tu do jakiegoś nieporozumienia. Nikt o zdrowych zmysłach nie postuluje rezygnacji z historii społecznej. Chodzi tylko o dwie rzeczy: Po pierwsze, każdy obszar nauki historycznej jest ważny. Nie ma sensu mówić, że historia społeczna jest ważniejsza od politycznej albo na odwrót. One mają współistnieć i się dopełniać. Tymczasem w niektórych znanych mi środowiskach występuje pogardliwe nastawienie do historii politycznej czy historii idei, które się określa epitetem „tradycyjna”. Po drugie, w badaniach nad II wojną światową niczego nie osiągniemy, sprowadzając to doświadczenie do dziejów społecznych. Tak (z biegiem czasu) powstanie narracja opowiadająca, że Niemcy cierpieli i Polacy cierpieli. Ci pierwsi choćby od nalotów alianckich i wypędzeń. Ci drudzy od Niemców jako okupantów. A przecież ktoś tę wojnę zaczął. Ktoś kierował się określonymi ideami, a one zazwyczaj mają konsekwencje. To trzeba przypominać, oczywiście nie profesorom historii, bo oni to dobrze wiedzą, ale w publicznym dyskursie o przeszłości. Takie też musi być nasze przesłanie adresowane do społeczeństw zagranicznych. Nie postuluję więc zaniechania realizacji pomysłów badawczych z zakresu historii społecznej. Nie czyni tego również Magdalena Gawin.

Nie rozumiem, co złego tkwi w słowach pani wiceminister
kultury o potrzebie badania i mówienia także tego, co nie podoba się w Londynie
czy Paryżu. Czytając wypowiedzi jej polemistów, zastanawiam się, jak
wyglądałyby moje własne publikacje, gdybym nie przestrzegał tej zasady. Zajmuję
się m.in. polityką zagraniczną II Rzeczypospolitej. Chcę przypomnieć zwłaszcza
tym, którzy nie są tego świadomi, że polityka ta w latach 1934–1938 jest
przedstawiana jako niemal sojusznicza w stosunku do Niemiec Hitlera, chociaż to
wierutne kłamstwo. W literaturze historycznej nie do rzadkości należy teza, że
paktu Ribbentrop–Mołotow po prostu by nie było, gdyby tylko Polska nie
przeszkadzała zachodnim aliantom w staraniach o pozyskanie Związku Sowieckiego
przeciw III Rzeszy i wpuściła Armię Czerwoną na swoje terytorium. (Niedawno
napisał tak włoski historyk, pisarz i dyplomata Sergio Romano). Niech to
wystarczy.

Kilka słów teraz na temat stwierdzeń Magdaleny Gawin o
dzisiejszej kondycji nauki historycznej. A zatem czy w badawczym podejściu
historyków polskich do problematyki II wojny światowej mamy przejawy
autocenzury i zaniechania takich czy innych tematów? Jeśli ktoś uważa, że tak
nie jest, warto zauważyć, iż dopiero niedawna publikacja Jochema Böhlera przyniosła
próbę opracowania tak ważnego tematu jak rola członków niemieckiej mniejszości
w zbrodniach na Polakach, i to już we wrześniu 1939 r.

Nie potrafię zdobywać się na łatwe uogólnienia. Niemniej mamy
zjawisko uprawiania historii bez archiwów bądź przy minimalnym wyzyskaniu archiwaliów.
Wcale mi nie chodzi o historyków historiografii, którzy z konieczności
korzystają z akt archiwalnych pomocniczo, gdyż dla nich materiał badawczy
stanowią publikowane prace uczonych tę twórczość analizujących. To też jest
jedna z przyczyn poważnego osłabienia roli historii politycznej w dzisiejszych
naszych realiach. Nie ma sensu domagać się od autorki takiej diagnozy podawania
przykładów, a więc zapewne nazwisk czy tytułów prac. Przecież oczywiste jest,
że chodzi tu o uogólnienie, a nie piętnowanie kogokolwiek po imieniu. Celem
jest pokazanie ogólnej tendencji. Każdy, kto wysłucha wypowiedzi Magdaleny
Gawin, zauważy, że jej stwierdzenie o „zaniechaniu badań” wiąże się z niską
oceną kondycji polskiej historiografii II wojny światowej. Taki ma kontekst.

Bardzo niepokoi próba stygmatyzowania, dostrzegalnego w polemicznych wypowiedziach w związku z wystąpieniem Magdaleny Gawin. Określenie profesor Anny Wolff-Powęskiej „humanista znacjonalizowany” nie tylko jest dość dalekie od elegancji, ale i służy napiętnowaniu tego, do kogo jest kierowane. W tekście, którego tytuł tak właśnie brzmi, spotykamy nawet i takie stwierdzenia: „Nie przyswoiła sobie pani podsekretarz stanu prawdy, że wielu polskich intelektualistów znalazło się w niesłusznych czasach w czołówce naukowych autorytetów, nie tylko Europy, o czym pomarzyć mogą tylko naukowi akolici partii sprawującej władzę”. Nie widzę żadnej „wartości dodanej”, jaka wiązałaby się z taką formą dyskusji.

Przyznam, że nie raziłoby mnie użycie przez kogokolwiek określenia
„unarodowienie” humanistyki, w tym i historiografii. Widziałbym w takim
sformułowaniu kontrpropozycję w stosunku do szumnego hasła
„umiędzynarodowienia” nauki polskiej, którym szermowano w czasie prac nad tzw.
reformą Gowina. Oczywiście skutki tej próby wszyscy widzimy. Rzecz jednak w
tym, że sformułowanie o „unarodowieniu humanistyki” nie znalazło miejsca w
wystąpieniu Magdaleny Gawin. Ono pojawiło się pod piórem Adama Leszczyńskiego z
„Gazety Wyborczej”, który w tym dzienniku zamieścił coś w rodzaju sprawozdania
na ten temat. Oczywiście nie mogę nie dodać, że sprawozdanie to było
tendencyjne.

Kilka słów o autonomii uniwersyteckiej. To niezmiernie ważna
sprawa. Autonomia – zgodnie z wzorcem niemieckim, bo z stamtąd do nas ta idea
przyszła – to system, który ma na celu zagwarantować swobodę dociekań
badawczych i publikowania ich wyników. Wszystko inne jest rzeczą wtórną, a co
do szczegółowych rozwiązań mamy rozmaite ustawodawstwa państw europejskich.
Mianowanie profesora na każdą katedrę uniwersytecką wymagało w II
Rzeczypospolitej decyzji Rady Ministrów, a więc ciała par excellence politycznego (także przed majem 1926), chociaż
przepisy konstytucji gwarantowały autonomię szkół wyższych. W Niemczech i
dzisiaj profesorów powołują rządy w poszczególnych landach. Co do jednego
jestem pewien. Otóż nie może być tak, że państwo jako bezczynny widz przygląda
się na przykład represjonowaniu przez władze danej uczelni kogokolwiek za
poglądy.

Silny mój sprzeciw budzi taki oto dyskurs, który sugeruje
konieczność niewolniczego przyjmowania wszystkiego, co idzie do nas z Zachodu.
Każdego, kto odważy się zgłosić w tej sprawie jakiekolwiek wątpliwości,
piętnuje się z całą stanowczością jako tego, kto wyprowadza Polskę z Europy.
Otóż rozwój występuje raczej wtedy, kiedy płynące z zewnątrz treści (idee, inspiracje,
rozwiązania) poddajemy krytycznej selekcji, przyjmując jedne, a odrzucając
drugie. To nie działa jako dogmat…

Z uznaniem przyjmuję, że wszyscy polemiści Magdaleny Gawin
afirmatywnie odnoszą się do jej konstatacji o zgubności parametryzacji
punktowej w naukach humanistycznych, a profesor Piotr Majewski podkreśla, że to
„droga donikąd”. Trzeba jednak pamiętać, że „dobrodziejstwo” to zafundowała nam
Platforma (tzw.) Obywatelska. Premierem rządu był wówczas Donald Tusk. Minister
Jarosław Gowin patronował tylko „twórczej” modyfikacji tego systemu.

Podsumowuję. Z takimi czy innymi sformułowaniami Magdaleny
Gawin mógłbym dyskutować. Są i takie, których raczej bym nie użył. Jej
wystąpienie rozumiem jednak jako zaproszenie do przemyśleń nad wielkim
pytaniem, co dalej z polską humanistyką i historiografią. Niestety dało ono asumpt
tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej. Chodzi w niej o bicie na alarm, że
rząd chce zniweczyć wolność nauki i wszystko poddać swojej polityce. Zamiast
tego wszystkiego skupmy się na tym, co jest sprawą wagi najwyższej. Chodzi o
racjonalny plan „reformy reformy”. Celowo używam tego Ratzingerowskiego
sformułowania. Potrzebny jest plan korekty tego wszystkiego, co przyniosła nam
tzw. konstytucja dla nauki. O szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę.
Zrobię to w innym miejscu.


korekta językowa: Beata Bińko




Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Podejmuję polemikę z wypowiedzią pani profesor Magdaleny
Gawin. Twierdzę, iż wypowiedź jest tylko dlatego ważna, że jest publicznym
sygnałem, co nas czeka. Nas, czyli historyków, środowisko humanistyczne, naukę,
uniwersytety…

Zanim nowa ustawa nabrała ziemskiej mocy, nadciągają
kolejni chętni do reformowania, tym razem humanistyki. Tym razem więc nam się nie
upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot
może zostać…

* * *

Musimy ocknąć się zawczasu i przygotować zapory
koncepcyjne przeciwko prostolinijnym, prostodusznym, ale zaopatrzonym w oręże
bezprawia i religijny fundamentalizm siłom reżimu. Z poniższego komentarza
będzie widać, co się szykuje. Są już elementy diagnozy sytuacji i zarysy zmian.

W poniższym tekście poruszam jeden wątek z wypowiedzi pani
wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego oraz formułuję opinie i wnioski. Przytaczam
opinie pani wiceminister i je komentuję.

Byłoby zaszczytem dla mnie, gdyby czytelnik znał
panelowe wystąpienie pani profesor Gawin na X Kongresie. To tylko 20 minut.

* * *

W trakcie panelu, inicjując kolejny wątek, minister Magdalena Gawin nawiązała do poprzedniego, który dotyczył skandalu, jakim – jej zdaniem – było nieprzyznanie w konkursie finansowania pewnemu poważnemu projektowi badawczemu.

Sugestia pani wiceminister„… podobnie to wygląda w historii…” nie spełnia się dalej.

W każdym razie literaturoznawstwo i historia to
domeny, które najbardziej narażone są na negatywne zjawiska, więc i wolności w
nich najmniej, zła zaś najwięcej…

* * *

Profesor Gawin zaczyna od mitu, który jakoby pokutuje
wśród historyków. Głosi on rzekomo, że mediewiści mają skomplikowany,
wyrafinowany warsztat, a uprawianie historii XX w. jest proste. „Dokładnie tak
nie jest – perswaduje. – Podobne narzędzia musi mieć historyk XX wieku, aby
odczytać złożoność…”.

Jeśli poważnie coś jest mitem (a nie tylko zwykłą
niezasadną opinią), to nie daje się go oddalić zanegowaniem, tak jak tu, przez
stwierdzenie panelistki, cytuję: „chciałam powiedzieć, że dokładnie tak nie
jest…”.

Z mitem można się uporać, gdy zaprzestaną kultywowania
go jego zwolennicy. Mało tego, nie będą go przypominać jego krytycy, w tym
tacy, którzy na przykład zetknęli się z nim niedawno i postanowili się z nim
rozprawić. Nie warto nazywać mitem niezasadnej sekciarskiej opinii. Nie trzeba
głosić, że „dokładnie tak nie jest”, jak opinia głosi, skoro wiadomo od dawna,
że tak nie jest. Daremny trud, nie przynosi pożytku.

Nie warto utrzymywać – jak, zdaje się, czyni pani
profesor Gawin – że „wysiłki metodologiczne i metodyczne historyka XX wieku są podobne
do mediewisty”. Prowokuje się bowiem pytanie, pod jakim względem? Odpowiedź
byłaby trudna. Lepiej byłoby poprzestać na stwierdzeniu, że nie da się rozstrzygać,
czy postępowanie badawcze mediewisty jest mniej lub bardziej wyrafinowane
poznawczo niż postępowanie „historyka XX wieku”. Podnoszenie do rangi mitu
naiwnej opinii i obalanie jej na oczach i uszach całego świata…

Konia z rzędem temu, kto wie, czemu służy to
wprowadzenie do tematu, skoro Magdalena Gawin wiedzie nas wprost do wyznania,
iż obserwuje z niepokojem (sic!), że „historycy
XX wieku nie chodzą do archiwów”. I dodaje od razu, „korzystają głównie ze
wspomnień, listów, korespondencji [sic!],
prasy”.

Z respektu dla wypowiedzi minister Gawin i siebie
samego pytam o zasadność i konsekwencje tak daleko idącej opinii.

Pytam, zaskoczony, siebie w myślach, kto niby nie
chodzi do archiwum? Historycy XX wieku? Termin dla mnie zagadkowy, nie pochodzi
przypadkiem z czasów, kiedy wiek XIX brany był za odrębną epokę w dziejach
Polski? Czy historycy dziejów najnowszych używają terminu „historyk XX wieku”?
Rzecz do sprawdzenia.

I w związku z tym, czy jak ktoś, kto zajmuje się
jakimś zagadnieniem z lat 1864–1919 lub drugim, z lat 1880–1952, jak Magdalena
Gawin, to jest czy nie jest historykiem XX wieku?

A może wygodniejszy – myślę szybko – byłby termin: historyk
dziejów/czasów najnowszych, badacz dziejów najnowszych… Wówczas w zależności od
problematyki, jaką zgłębia, sam badacz określałby – jak zwykł to czynić –
wymiar czasowy; wedle trwania badanych zjawisk, zwłaszcza prezentowanych w
tekście historycznym.

Pytam dalej, skąd profesor Gawin wie, że do archiwów
nie chodzą historycy XX wieku? Czy dysponuje wynikami badań frekwentowania
archiwów przez historyków XX wieku? Rejestrami odwiedzin?…

Do archiwum chodzą głównie Niemcy i Amerykanie – „sama
obserwowałam” – donosi dyskutantka. Pytam siebie po angielsku: doprawdy? Ja z
kolei w archiwum we Lwowie „sam obserwowałem” Czechów oraz dwie archiwistki,
być może miejscowe.

Moim zdaniem nie wystarczy „samej obserwować”, aby uznać, że obserwowani to Niemcy i Amerykanie. Niestety, aby stwierdzić, że to dodatkowo historycy i badacze XX wieku, trzeba się z nimi zapoznać. „Sama obserwowałam” nie jest wystarczającym wskazaniem zasadności tezy.

Po tych przymiarkach rozumienia wypowiedzi postanawiam
uznać, że niewiele mi z tego przyszło.

Kolejna kwestia, bodaj ważniejsza, to pytanie: czyżby
autorka wypowiedzi panelowej uznała, że teza, iż polscy historycy XX wieku nie
chodzą do archiwów, została przyjęta i prowadzi nas wszystkich do kolejnej?

Zauważmy roboczo, że rzeczeni historycy nie chodzą do
archiwum, czy to znaczy, że nie korzystają z zasobów archiwalnych?

Niestety, Magdalena Gawin tak sądzi. Mało tego, uważa,
że tak czynią, bo nie wiedzą, że źle czynią, lub sądzą, że czynią dobrze.

Nasza dyskutantka zdaje się pomijać istotne
okoliczności, które komplikowałyby postawioną przez nią diagnozę, jak się dalej
okaże, wygodną, by sformułować dyrektywy działaniowe wobec środowiska
humanistycznego miłe dla polityków i ideologów dobrej zmiany.

Powtórzmy więc: rzeczeni historycy, nie chodząc do archiwum, nie korzystają ze zbiorów archiwalnych? Ja uważam, przeciwnie niż moja oponentka. Historycy dzisiejsi podobno często już – a niektórzy z nich wyłącznie – korzystają z archiwalnych zasobów sieciowych. Jeśli nie ulegli perswazji Arlette Farge, to nawet sobie to chwalą. Korzystają z nich wygodnie w domu, w pracy, w parku. Do archiwum idą z dziećmi i żoną w dni otwarte, by poczuć jego zapach.

Poważany recenzent odrzucił poważny profesorski wniosek
o poważne finansowanie kwerendy archiwalnej w Wiedniu, wraz z finansowaniem
codziennej kawy w poważanej kawiarni, ponieważ jak uzasadnił, ten zbiór
archiwalny niezbędny dla poważnego projektu badawczego dostępny jest od lat w
sieci. „Tę kwerendę może pan profesor odbyć w domu, a my nie wydamy ani grosza,
podsumował przewodniczący komisji grantowej. O dziwo, wniosek popierający
opinię recenzenta przeszedł jednym głosem.

Może być i tak, że historycy XX wieku nie chodzą do
archiwum, bo interesujące ich dokumenty, te brytyjskie, rosyjskie czy polskie,
nie są jeszcze lub nie będą na razie, a może za życia badacza czy wręcz nigdy
publicznie dostępne, lub dostęp do nich jest administracyjnie, politycznie
stale utrudniany. A może wiadomo, że choć pożądane dokumenty istniały, już nie
istnieją, zostały zagubione, zniszczone w dziejowych kataklizmach XX stulecia?

Wnosimy z tego, że niechodzenie do archiwum nie musi
oznaczać, iż niechodzący nie korzysta z zasobów archiwalnych.

Profesor Gawin przychodzi nam na pomoc, gdy twierdzi,
że prace historyków XX wieku oparte są na źródłach wtórnych. A są nimi, przypomnę,
m.in. „wspomnienia, listy, prasa, korespondencja [sic!]”…

Rodzi się domniemanie, że inkryminowani historycy nie
tylko nie chodzą do archiwum, ale i nie korzystają z ich zasobów online, gdyż
źródła przez nich wykorzystywane nie rezydują w archiwach.

Skoro uznawani są za historyków, mimo że nie korzystają ze źródeł archiwalnych, to w czym rzecz? Rzecz w tym, że źródła zgromadzone w archiwach są, wedle historyczki Magdaleny Gawin, większej rangi poznawczej niż te poza nimi. Tam są źródła pierwotne, one to dają dostęp do zasadniczych odcieni gawinowej przeszłości. Przeszłość badana – pani wiceminister – „to wszystkie odcienie historii”, których udało jej się dotknąć.

To strategie archiwizowania, decyzje archiwistów, co
gromadzić, a czego nie, podejmowane w ciągu wielu dziesiątków lat, przesądziły,
że to instytucje gromadzące archiwalia oferują zasadniczy obraz przeszłości – zdaje
się sądzić Magdalena Gawin. Istotnie prawda jest w dyspozycji archiwistów.
Archiwa są prawdogenne. Dostęp do prawdogennych źródeł zapewniają historykom
ci, którzy decydują o tym, co chronić w archiwach, co udostępniać, co się
zachowało… – musi sądzić pani wiceminister.

Historycy, którzy nie posługują się w swych pracach
danymi źródłowymi pochodzącymi z archiwum, po pierwsze, nie wnoszą do zasobu
wykorzystywanych w dyscyplinie, a już znarratywizowanych czy opracowanych,
powiedzmy, źródłoznawczo historycznych danych nowych informacji archiwalnych;
po drugie, fundują nam wtórny obraz przeszłości, pozbawiony pierwotnego rysu.
Ten pierwotny bierze się z archiwum i jest dla badania fundamentalny.

Prace historyczne oparte na artefaktach kultury
materialnej i symbolicznej, tj. wszelakich świadectwach przeszłości rozlokowanych
poza archiwami, są zdaniem profesor Gawin wtórne poznawczo, mniej wartościowe. Zaliczają
się do nich m.in. te oparte dokumentacyjnie na wspomnieniach, pamiętnikach,
listach, prasie… Prawdopodobnie nawet gdy niektóre z nich spoczywają w
archiwach, są przechowywane w instytucjach o innym statusie niż archiwa
państwowe czy regionalne.

Możemy sformułować już wstępne podsumowanie:

– opinia, że tzw. źródła archiwalne dają nam lepszy
dostęp do owych „wszystkich odcieni przeszłości” niż źródła wtórne, jest błędna
logicznie i rzeczowo. Jeśli przyznaje się źródłom wtórnym status źródła, to
niezbędne jest w kreśleniu, jak to lubi mówić panelistka, „wszystkich odcieni
przeszłości”, użycie wszystkich świadectw o nich, w tym wtórnych. Jak
wszystkie, to wszystkie, tertium non
datur
.

To, jakie źródło daje dostęp do konkretnej badanej przez historyka rzeczywistości, decyduje on sam i wspólnota badawcza. Wspólnota seminaryjna, która go kształci, wspólnota instytutowa, dyscyplinarna ocenia, przyjmuje do swego grona i recenzuje. O tym, czy historyk uzyskał dostęp do badanej rzeczywistości i uczynił to zgodnie z regułami rzemiosła, decyduje wspólnota badawcza. To, czy badacz wszedł do wspólnoty badawczej, zależy np. od tego, czy otrzymał on zaproszenie na poważną konferencję naukową od kogoś, kto nie jest kolegą jego promotora, a zapraszający nie zna go osobiście.

Bynajmniej nie to, gdzie się znajduje i kto jest
„wytwórcą” danego artefaktu, przesądza, czy akt poznawczy i wysiłek badawczy eksplorujący
go jako źródło historyczne zostanie uznany za profesjonalny. Archiwum to nie zbiór
źródeł historycznych, to tylko archiwalia.

To nie ci, którzy decydują, co przechowywać w
archiwach, rozstrzygają, co umożliwia uzyskanie „wszystkich barw/odcieni
przeszłości”.

Światowe i polskie archiwa są wypełnione kilometrami
archiwaliów, które nigdy nie odegrają żadnej roli w badaniu historycznym. Nigdy
nie zostaną źródłami historycznymi – źródłem historycznym jest każdy artefakt
kultury, wszelka pozostałość po ludzkiej przeszłości, które w poznaniu
historycznym posłużyły jako świadectwo uzasadniające tezy narracji
historycznej, a narracja w następstwie tego uzyskała legitymizację wspólnoty
badawczej, co najmniej danej specjalności.

* * *

Pogląd zakładający, że prace oparte na archiwaliach
zapewniają jakoby lepszy dostęp do badanej rzeczywistości, legł w gruzach
jeszcze w XIX w. W ciągu ostatnich stu lat przedmiotem poznania historycznego
stał się całokształt minionego okołoludzkiego świata. W związku z tym
świadectwa o tak rozumianej rzeczywistości badanej, dajmy na to, Polski, nie
zostały zatrzaśnięte wyłącznie w archiwach, ani nawet w bibliotekach. Artefakty
kultury materialnej, świadectwa otoczenia naturalnego człowieka nie zostały
uwięzione w archiwach ani muzeach, choć w muzeach zamyka się nawet historię
Polski.

Wspieranie – przez nagradzanie, granty, punktowanie
wyżej w ocenie dorobku itp. – prac, które wykorzystują tzw. źródła pierwotne,
co proponuje wpływowy reprezentant sił nadchodzącej reformy, jest spychaniem
nauki w zaścianek. Historia polityczna, dzisiaj zaniechana zdaniem profesor
Gawin, moim przeciwnie, nic nie zyska na lansowaniu historii archiwistyczno-faktograficznej.
Historiografia nie stanie się wybitniejsza, kiedy odizoluje się od płynących z
Zachodu – według Magdaleny Gawin – „zasłaniających dostęp do wielu odcieni
przeszłości, pojęć”. Na szczęście to mrzonka uwiedzionej przez dobrą zmianę
historyczki.

* * *

„Wszystkie prace XX-wieczników są wtórne”, grzmi profesor Gawin. I dodaje: „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”.

A cóż w takim razie przyjdzie nam sądzić o jej
twórczości, skoro wszystkie są przepisywane. Czyżby określenie „historycy
XX wieku”, jakie lansuje profesorka, wyklucza ją z tego kolektywu? Dwie jej
monografie mają takie oto, jedna 1864–1919, druga 1880–1952, ramy chronologiczne.
Czy opinia o tym, że wszystkie prace dotyczące XX w. są przepisywane, to rodzaj
coming out-u? Czy tylko niefrasobliwe
dezawuowanie siebie i kolegów?

Przepisywanie z innych tekstów najszerzej rozumiane to
różnorodność rozpięta w skali od cytatu do plagiatu. Jedyne niedopuszczalne,
etycznie i prawnie, to plagiat. Reszta zależy od klasy promotorów, recenzentów,
etosu i etyki zawodowej historyków. Tu nic się nie wywojuje, żadne chodzenie do
archiwów i spisywanie niespisanych dotąd dokumentów archiwalnych nic nie da.
Niczego się nie da zabronić. Potrzebna jest umiejętność wcielenia wszelkich
świadectw, także niepisanych, że tak się staroświecko wyrażę, w empirię badania
historycznego. Nic tu do roboty dla odgórnych rygorów.

W wypowiedzi profesor Gawin, jest nadmiernie dużo
wyrażeń generalnie kwantyfikujących.

Nadużywanie dużego kwantyfikatora (np.„wszystkie są przepisywane”) obok nagminnego braku uzasadnienia dla kategorycznych sądów, których symptomem są wyrażenia generalnie kwantyfikujące, prowadzi do tego, że nawet opinie kryjące pod zbyt silnym kwantyfikatorem jakieś ziarno sensu nie mogą być potraktowane serio. Stają się nonsensami. W postaci wygłaszanej przez Magdalenę Gawin nie bronią się, gdyż użycie wyrażeń kwantyfikujących „wszyscy”, „każdy”, „zawsze’, „nikt”, „nic” itp. naraża je na banalną falsyfikację. Przecież wiemy, że nie jest tak, iż „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”. Te mankamenty sądów formułowanych przez profesor Gawin wiodą do bolesnych skutków merytorycznych i nie tylko takich. Niezależnie od tego, co jest tym przepisywaniem, jeśli byłoby tak, że rzeczywiście wszyscy by przepisywali, znaczyłoby to, że musi to być praktyka niespotykanie rozpowszechniona, trudno zatem byłoby ją uznawać za naganną. Rozwijając tę kwestię, podkreślam, że nie należy przechodzić do porządku dziennego nad tą retoryczną manierą perswazyjną, skoro bowiem wypowiedź ma mieć w miarę jasny sens komunikacyjny, nie mogę się godzić, że nie wiem, co kto orzeka.

Jak można wobec imponującej miastu i światu twórczości
profesora Andrzeja Nowaka, chrześcijańskiego pisarza historycznego, łowcy
bardzo wielu wyrazów uznania i nagród, orderów i splendorów, a dodam jeszcze,
klasyka gatunku tradycyjna historia polityczna, powiedzieć, że historia
polityczna jest w zaniechaniu. Mało tego, jak można profesorowi Nowakowi i
historykom XX wieku zadekretować, że ich prace są przepisywane, przyganić, że nie
chodzą do archiwów, zarzucić, że wykorzystują tylko źródła pośrednie, ubolewać,
że ich prace są wtórne. Każda z tych opinii jest konglomeratem piętrowych
głupstw. Dowodem braku pojęcia, o czym się mówi, i kontroli nad tym, co się
mówi.

Dicta Magdaleny Gawin są dodatkowo nadzwyczajną nonszalancją w kontekście stanowiska, jakie powierzyła jej „dobra zmiana”. Cokolwiek powiedzieć, o tym, w jakie MKiDzN dostało się ręce, to jest to polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Profesor Nowak nie tylko wziął profesor Gawin do redagowanego przez siebie tomu, ale jest bodaj największym pieszczoszkiem reżimu wśród historyków, którego funkcjonariuszem jest pani wiceminister od dziedzictwa narodowego. Nieprawda, że nic mi do tego. Martwi mnie nie to, że opinia o historii politycznej i historykach dziejów najnowszych jest z powodu nonszalancji Magdaleny Gawin dyskredytująca i nietrafna. Nawet nie to mnie gorszy, że mało kto przydaje powagi tym opiniom, mało kto zauważył je jako takie. Opinia naukowa i ta polityczna w obozie prawicy nie bierze serio jak dotąd tych na świat wygłoszonych rewelacji pani swojej wiceminister. Ubolewam, że koledzy historycy bliscy mi pod każdym względem nieprzyzwoicie kurtuazyjnie potraktowali to wystąpienie, choć jest to moim zdaniem zapowiedź groźnych dla naszych następców zmian. Proszę posłuchać, co powiedział moderator tego panelu. Proszę zobaczyć w nim mentora komisji reformującej humanistykę. Jest jeszcze rewolucyjna aktywność nowego ministra edukacji i nauki. Uniwersytet to nie fabryka ciężarówek Lublin z czasów PRL.

Smuci mnie, że reformować humanistykę będzie koleżanka
historyczka o niezwykle skromnej wiedzy i nikłym doświadczeniu w domenie, w
której ma odegrać ważną dla nas rolę. Wiem, „dobra zmiana” kadrami pozytywnie nie
zaskakuje. Pani minister prowadziła jednak własne badania i, jak słyszę,
opublikowała cenione książki. Jeśli ktoś na nią naciska, to radzę koleżance
historyczce w to nie wchodzić. W środowisku może to pani bardzo zaszkodzić,
dobrych historyków, jak sama głosi, jest mało, a „dobra zmiana” może odejść.
Nic, co dobre, nie jest wieczne. Martwi mnie, że jej panelowe poglądy to krzywe
zwierciadło słabo zinternalizowanych cudzych opinii. Dowodem na to niech będzie
brak arkuszowego solidnego artykułu do solidnego czasopisma autorstwa pani wiceminister
o tym, o czym mówiła na X Kongresie. Martwi także, że bodaj nikt nie bierze jej
opinii na serio. Smuci mnie, że w takim kontekście reforma humanistyki może zaszkodzić
moim dzieciom.

* * *

Profesor Gawin, napomykając na koniec swej wypowiedzi
w trakcie panelu, „że jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”, chwilę
później dorzuciła: „musimy [siąść i – dopisek mój, W.W.] sobie przepowiedzieć
problemy…”.

Zgadzam się. Oj, tak. Musicie sobie Państwo wiele rzeczy
przepowiedzieć…


Korekta językowa: Beata Bińko




Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

MIKOŁAJ
SOKOŁOWSKI

Prof. dr hab. Mikołaj Sokołowski od 2010 r. pełni funkcję dyrektora naczelnego Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk.

Pochwała humanistyki policentrycznej. Głos w dyskusji

Tematem mojej wypowiedzi jest policentryzm rozumiany jako model uprawiania i organizowania badań humanistycznych w Polsce. Cezurą był rok 1989, gdy zintensyfikowaliśmy tendencje wcześniejsze (np. drugi obieg), prowadzące wreszcie do wykrystalizowania wielostronnego, wielocentrycznego, a przede wszystkim wielogłosowego projektu nauk humanistycznych. Jego fundament stanowią mnogie ośrodki, gdzie uprawia się humanistykę: wydziały uniwersyteckie, instytuty naukowe, redakcje czasopism, niezależne wydawnictwa, w większości prywatne, takie jak Semper, DiG, Neriton, Słowo obraz terytoria, Znak, IBL PAN, IS PAN, wreszcie towarzystwa naukowe, poczynając od PAU i PAN.

Rozwinęły się wtedy nauki humanistyczne zróżnicowane i
wolne od cenzury, które krótko scharakteryzowałbym za pomocą kategorii
„przełomu”. Były to m.in.: 1) przełom archiwistyczny, który określiłbym mianem
zwrotu ku źródłom; 2) rewolucja cyfrowa wraz z elektronicznymi metodami i
środkami uprawiania oraz udostępniania dzieł humanistycznych; w końcu 3) zwarcie
ideologiczne, które zaowocowało sięgnięciem do tradycji politycznych, zarówno
prawicowych, jak i lewicowych, a także tych niedających się uchwycić stereotypowo
i bipolarnie, w których poszukiwano inspiracji dla prac naukowych bądź używano
humanistyki. Różnica między nami, tzn. między obywatelami demokratycznego
państwa, polega na tym, że jest dynamiczna i intensywna. Przyświeca mi tu
derridiańska idea różnicy, która się różnicuje. Rozumiem ją w ten sposób, że rozwój
nowoczesnego społeczeństwa daje impuls do zwiększania różnic między nami. Nie
musi to oznaczać oddalania się. Jest rzeczą naturalną, że owa różnica manifestuje
się w humanistyce – pod warunkiem, że ten dyskurs pozostaje naukowy. Humanistyka
dostarcza kategorii i argumentów, jest zatem warunkiem rzeczowego oraz istotowego
sporu, w którego istnieniu nie widzę niczego złego, skoro należy do natury
demokracji. Humanistyka zapewnia komunikację między nami, gwarantuje ją,
odpowiada za wymianę myśli. Bez humanistyki spór staje się dziki i
nieokiełznany. Nie o to nam wszak chodzi.

Na osobną wzmiankę zasługuje transdziedzinowość, którą
w momencie narodzin zabiła Konstytucja dla nauki. Wprowadziła ona bowiem sztywny
podział na abstrakcyjne dyscypliny, co w powiązaniu z takimi kategoriami jak
algorytm lub kosztochłonność utrudnia humanistyce ten kierunek rozwoju.

Pamiętam, że w latach dziewięćdziesiątych dużo mówiło
się o zapóźnieniu nauk humanistycznych w Polsce, które miałyby rzekomo
pozostawać daleko w tyle za zachodnimi metodologiami. Dzisiaj nie daje się tego
odczuć, choć kompleksy pozostały. Widać to w płasko skonstruowanym modelu
ewaluacji nauk, dającym prymat publikacjom w językach obcych i obecnych w
zagranicznych bazach danych. Międzynarodowy obieg myśli jest niezbywalnym
warunkiem rozwoju wszystkich nauk łącznie z humanistyką, ale w tym modelu
publikacje w języku macierzystym, podejmujące problemy i wyzwania naszego
społeczeństwa, naszego tu i teraz, zostały niebezpiecznie zmarginalizowane.

Po roku 2010 humanistyka rozwijała się, wykorzystując
zróżnicowane strumienie finansowania (dotacja, granty, stypendia, subwencje
wydawnicze), znajdujące się w rękach wielu rozmaitych dysponentów środków (minister,
rektorzy, dyrektorzy, prezesi towarzystw i stowarzyszeń naukowych, a także
fundacji), a której całkiem szybki i w miarę szeroki obieg gwarantowali liczni,
często mali, ale głośni dystrybutorzy (wydawcy, redaktorzy, webmasterzy).
Podczas prac nad Ustawą 2.0 próbowano ten policentryczny i spontaniczny model
zastąpić ujednolicanym strumieniem finansowania oraz scentralizowanym kanałem publikacyjno-dystrybucyjnym
(zagraniczne bazy danych). Mimo że weszła w życie po licznych pozytywnych
modyfikacjach zgłaszanych przez środowisko, to i tak w kształcie niedoskonałym.
Nie rozumiem, dlaczego mamy nie cenić tego, co przez ostatnie ćwierćwiecze sami
zbudowaliśmy (np. wolny rynek książki).

Opowiadam się za utrzymaniem policentrycznego modelu
uprawiania humanistyki, który mój instytut – Instytut Badań Literackich
Polskiej Akademii Nauk – przez ostatnie dwie dekady intensywnie współtworzył,
propagując humanistykę opartą na badaniach podstawowych (monografie, biografie,
kompendia, edycje krytyczne, bibliografie), wznosząc na tym solidnym fundamencie
nowoczesne literaturoznawstwo otwarte na współczesne metodologie, a także na
współpracę zagraniczną. Sięgaliśmy też do repertuaru dawniejszych pomysłów instytutu,
np. do zarzuconego ze względów finansowych, a obecnie niezwykle potrzebnego również
dla lepszej identyfikacji dyscypliny oraz jej szerokiej widzialności, „Biuletynu
Polonistycznego” – bazy informacji bieżących na temat tego wszystkiego, co
dzieje się w polonistyce. Nie unikaliśmy zagadnień trudnych, nieodpowiadających
specyfice nowoczesnej dokumentalistyki, takich jak semiotyka kultury, czerpiąc
z pomysłowości nieżyjących kolegów. Tę praktykę obcowania z przeszłością
nazwaliśmy reaktywacją.

W ramach tej reaktywacji przywróciliśmy do „produkcji”
brutalnie przerwane przez historię (brak ciągłości finansowania, śmierć
wykonawców, upadek dużych domów wydawniczych) zebrane dzieła wielkich pisarzy: Jana
Kochanowskiego, Adama Mickiewicza, Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego, Gustawa
Herlinga, a ostatnio Elizy Orzeszkowej. Tak wygląda misja instytutu w sferze
badań podstawowych. Ostatnio zaproponowaliśmy też nową syntezę literatury
polskiej – Historia literatury polskiej Anny Nasiłowskiej, która
wzbudziła ogromne zainteresowanie mediów, w tym telewizji, otwiera serię nowych
kompendiów, powstających z wykorzystaniem aktualnej podstawy materiałowej,
wydobytej w ostatnich latach z archiwów oficjalnych i prywatnych, i w dialogu z
zagranicznymi konwencjami sporządzania takich podsumowań.

Opowiadamy się za humanistyką pożyteczną, tzn. biorącą
udział w debatach o sprawach dotyczących nas wszystkich, ludzi, wykraczających ponad
podziały na narodowości, a nawet państwa i kontynenty. Także w polskich
tradycjach można skutecznie szukać ich dobrych rozwiązań.

Stoję na stanowisku, że ewaluacja dorobku naukowego powinna
być wystarczająco wrażliwa, aby docenić wysiłek wielopokoleniowych,
wieloosobowych, a często wielodziedzinowych zespołów przygotowujących tego typu
pracę. Musi być wrażliwa, jeżeli chce być uznana za adekwatną.

Ikoną takiej humanistyki jest dla nas Jan Kochanowski,
założyciel polskiej wysokiej kultury literackiej. Jest to autor na wskroś
narodowy, a jednocześnie pisarz wielojęzyczny, międzynarodowy, znakomity reformator
języka i literatury łacińskiej. Polak z prowincji, pół Włoch. Bez niego nie
byłoby francuskich prób literackich i teatralnych Adama Mickiewicza czy
Juliusza Słowackiego, przede wszystkim nie byłoby Josepha Conrada.

Dzieła wszystkie Jana Kochanowskiego ukażą się
niebawem w pierwszym całościowym wydaniu krytycznym. Zespół je przygotowujący,
w dużej mierze finansowany w ramach grantów Narodowego Programu Rozwoju
Humanistyki (który bezwzględnie trzeba nie tylko utrzymać, ale i rozszerzać),
nie został w Instytucie Badań Literackich zlikwidowany, choć jego dorobek
punktowy jest odwrotnie proporcjonalny do kulturowej wartości jego pracy. Utrzymaliśmy
go, bo wierzymy w takich ludzi jak Kochanowski.

Po
2017 r. polskie badania naukowe, w tym humanistyczne, zostały poniekąd przejęte
i zmonopolizowane przez dwie zachodnie korporacje: Elsevier (właściciel bazy
Scopus) i Clarivate (właściciel Web of Science). Humaniści mają być rozliczani
jedynie z tego, jak publikują w tych bazach. Ponieważ jednak tych korporacji w
żadnej mierze nie interesuje polskie dziedzictwo narodowe, np. Kochanowski czy
Orzeszkowa, będziemy w coraz większym stopniu zmuszani do odchodzenia od
publikowania i komentowania tego dziedzictwa. Wpływ Elsevier stał się tak duży,
że baza Scopus trafiła do polskich ustaw budżetowych jako główny miernik
efektywności polskich badań naukowych; w ustawie budżetowej określa się również
(na sztuki) oczekiwaną liczbę publikacji w tej bazie w danym roku, np. planowana
docelowa wartość miernika w 2021 to 51,5 tys. Raz jeszcze: nie chodzi o to,
żeby humaniści tam nie publikowali; powinni publikować, ale nie możemy być pozbawieni
wyboru.

Nie
należy podporządkowywać polskiej nauki uproszczonemu i zmistyfikowanemu modelowi
umiędzynarodowienia. Powinno ono odbywać się na wielu poziomach życia
naukowego, począwszy od wyjazdów studyjnych, kwerend archiwalnych i
bibliotecznych, budowania międzynarodowych zespołów do wspólnego rozwiązywania problemów
wykraczających poza humanistykę narodową; powinno się ono opierać na projektach
i grantach międzynarodowych, zwieńczonych publikacjami, także w językach
obcych. Ten wielopoziomowy model międzynarodowego uprawiania nauki, sięgającego
dalekiej przeszłości, nie wiadomo dlaczego jest przez decydentów konsekwentnie
upraszczany i banalizowany.

Humanistyka jest tym dla dziedzictwa duchowego, czym
konserwacja dla zabytków.
Bez
nich tradycja nie przetrwa, nie skomunikuje się z nami, nie usłyszymy jej głosu.
Tak jak konserwator naprawia lub odświeża dzieło, zapewniając mu dalsze trwanie
w dzisiejszej kulturze, w teraźniejszości, tak my, humaniści, wydobywając z
archiwów i bibliotek dawne i mniej dawne teksty, które restaurujemy, ustalamy ich
znaczenia i podajemy dalej w formie także elektronicznych wydań krytycznych.
Bez interwencji konserwatorów korniki zjedzą, o czym informowały parę lat temu
media, Ołtarz Wita Stwosza; bez nas niepamięć pożre dawnych poetów z ich
mądrością i mistrzostwem stylu.

Nie rozumiem, dlaczego polska humanistyka, która tylko
w ostatnich latach wydała trójkę wielkich pisarzy/pisarki noblistów, jest w
naszym kraju traktowana po macoszemu. Nasi nobliści wzrastali na żyznym gruncie
polskiej humanistyki, owocującej nie tylko wielkimi talentami literackimi, lecz
ich równie głęboką myślą historyczno- czy teoretycznoliteracką, filozoficzną i
kulturoznawczą.

Gruntowna przebudowa systemu nauki w Polsce, służąca stworzeniu
polskiej humanistyce wygodniejszego kojca, jeśli nie kołyski, wymaga czasu i
refleksji. Są jednak sprawy, które można poprawić z poziomu rozporządzenia. Do
najpilniejszych należą algorytm oraz ewaluacja. Postulujemy wprowadzenie
algorytmu wyliczania subwencji dla nauk humanistycznych, w którym oprócz
dotychczasowych kryteriów znalazłyby się humanistyczna infrastruktura
(biblioteki, wydawnictwa, czasopisma), a także premia rekompensująca niskie
nakłady grantowe. Projekt takiego algorytmu powstał w Instytucie Badań
Literackich i jest obecnie dyskutowany. W kryteriach ewaluacyjnych trzeba
koniecznie podnieść wartość fundamentalnych prac podstawowych (monografie, edycje
krytyczne, dokumentacje, publikacje źródeł) i wynieść je tak, aby znalazły się
ponad przyczynkarskimi tekstami obcojęzycznymi, w tym recenzjami, których
wartość punktowa jest obecnie dwa razy większa niż powstającej przez lata
monografii.


Korekta językowa: Beata Bińko