Biedny Kochanowski

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

GRZEGORZ MARZEC

Instytut Badań Literackich, Polska Akademia Nauk

Biedny Kochanowski

Instytut Badań
Literackich PAN powinien się chyba cieszyć ze wzmożonego zainteresowania, jakie
towarzyszy edycji krytycznej pism Jana Kochanowskiego. Szkoda jednak, że tego
zainteresowania Kochanowski nie zawdzięcza swojej randze literackiej i roli w
rozwoju nowoczesnej polszczyzny, poeta jest tu bowiem jedynie narzędziem do
zdyskredytowania wystąpienia pani minister Magdaleny Gawin. Jako zastępca dyrektora
IBL PAN ds. naukowych chciałbym odnieść się do tych uwag i uporządkować fakty.

Bohaterem swoich tekstów uczynił Kochanowskiego, a także sam instytut profesor Wojciech Wrzosek w artykule Gdzie tu skandal?, ale też, raczej pobocznie, w polemice z profesorem Markiem Kornatem pt. Nie czas na gesty kurtuazji. Trochę, przyznam, dziwi ta gorąca potrzeba objaśniania, że zespół przygotowujący wydanie sejmowe dzieł Kochanowskiego nie został zlikwidowany i że wydanie to niebawem ukaże się w całości, w głównej mierze dzięki grantom NPRH, ponieważ w portalu ohistorie.eu informował o tym już wcześniej dyrektor IBL PAN profesor Mikołaj Sokołowski w swojej Pochwale humanistyki policentrycznej. Być może profesor Wrzosek tekstu tego nie czytał lub nie doczytał, co potwierdzałoby krytykowaną przezeń tezę profesora Kornata, że zajęliśmy się dyskusją zastępczą, która w gorączce polityzacji przesłania nam to, co istotne.

Zacznę więc od garści informacji. Instytut Badań
Literackich zdecydował w ostatniej dekadzie o reaktywowaniu niedokończonej
edycji dzieł wszystkich Kochanowskiego, rozpoczętej uchwałą sejmu z roku 1978. Z
różnych względów wydanie to zostało wstrzymane po wydaniu zaledwie kilku tomów.
Gdybyśmy decyzji o wznowieniu nie podjęli, Kochanowski nadal po blisko 500
latach nie miałby wydania swoich dzieł. To tak, jakby w krajach anglojęzycznych
nie było Szekspira.

Finansowanie, obejmujące zarówno wznowienie wydanych
już tomów, w identycznej szacie graficznej, jak i opracowanie i wydanie tomów
kolejnych, uzyskaliśmy dzięki dwóm grantom NPRH. Pierwszy z nich, realizowany w
okresie 11 września 2013 – 10 marca 2019 (umowa nr ODW-0005/NPRH2/H11/81/2013,
nr rejestracyjny projektu 11H 12 0111 81), uzyskał finansowanie w wysokości
2 200 000 PLN. Proszę jednak zauważyć, że we wniosku wystąpiliśmy o 8 656 350
PLN, a zatem otrzymaliśmy jedynie 25% wnioskowanej kwoty. W tym sensie słuszna
była uwaga pani minister Gawin, że Kochanowski nie uzyskał finansowania na
poziomie koniecznym do realizacji zadania. Z tego powodu, by w ogóle edycję
dokończyć, niezbędny stał się drugi wniosek, na część projektu realizowaną w
okresie 14 grudnia 2018 – 13 grudnia 2023 (umowa nr 0246/NPRH7/H11/86/2018, nr
rejestracyjny projektu 11H 18 0246 86). Tym razem uzyskaliśmy
1 790 520 PLN, a zatem sumarycznie obie kwoty stanowią niecałą połowę
pierwotnie wnioskowanej sumy, przez co, nawiasem mówiąc, zespół redakcyjny
zmuszony był do przeprowadzenia znaczących cięć budżetowych. Natomiast
niepopartą żadnymi dowodami uwagę profesora Wrzoska, że mieliśmy tu do
czynienia z „pseudokonkursem” albo że instytut pieniądze na Kochanowskiego
traktuje jako „stałą dotację”, pozostawiam już do oceny samym czytelnikom.

W obu przypadkach kierownikiem grantu był i nadal jest
profesor Andrzej Dąbrówka. Trudno powiedzieć, skąd w tekście profesora Wrzoska
jako kierownik grantu pojawia się profesor Jacek Kopciński, który jako badacz zajmuje
się dramatem współczesnym; być może dlatego, że ma własny grant NPRH,
bynajmniej niepoświęcony Kochanowskiemu. To, na co szczególnie jednak chciałbym
zwrócić uwagę, to fakt, że edycja dzieł Kochanowskiego, choć koordynowana przez
IBL, jest przedsięwzięciem ogólnopolskim,
którego wykonanie nie byłoby możliwe bez udziału badaczy z różnych krajowych
ośrodków uniwersyteckich, w tym bez ważnego udziału pracowników UAM (informacja
specjalnie dla profesora Wrzoska). W pierwszej części projektu mieliśmy 51
wykonawców, z czego 43 spoza instytutu; w drugiej, która ciągle trwa, na 9
wykonawców merytorycznych aż 7 jest spoza IBL; liczbę właściwych wykonawców
projektu będzie można przedstawić dopiero po zakończeniu grantu, ale z
pewnością proporcje będą podobne. Instytut Badań Literackich od lat z
powodzeniem współpracuje z uniwersytetami, poczytując sobie tę współpracę za
zaszczyt, a jednocześnie za rzecz przynoszącą korzyść wszystkim instytucjom
biorącym udział w projektach, na różnych zresztą poziomach. Podobnie jest w
przypadku innych realizowanych w instytucie grantów edytorskich, np. Biblioteki
Pisarzy Polskiego Oświecenia i Biblioteki Pisarzy Staropolskich, czy uzyskanego
nie tak dawno grantu na opracowanie dzieł zebranych Elizy Orzeszkowej. Przekonanie,
że instytut byłby w stanie samodzielnie zrealizować tak wielkie projekty
naukowe i edytorskie, bez należytego udziału i wsparcia specjalistów z całego
kraju, byłoby z naszej strony niewybaczalną megalomanią.

Biedny ten Kochanowski, i nie dlatego nawet, że ciągle
na to całościowe wydanie czeka, ale dlatego że jego finansowanie dyskredytuje
się, jak robi to profesor Wrzosek, jako niezwiązane z nauką i procedurami
naukowymi. Mnie osobiście nie przeszkadzałoby, gdyby finansowanie to pochodziło
z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego czy nawet innych źródeł, nie
ulega jednak wątpliwości, że NPRH, który jest programem bardzo potrzebnym, co
więcej – w moim przekonaniu powinien być rozwijany, powstał m.in. z tego
względu, by takie inicjatywy jak Kochanowski, rzecz jasna po przeprowadzeniu
stosownej procedury konkursowej, wspierać. To, że w NPRH istnieje moduł „Dziedzictwo
narodowe”, uważam zresztą za mocną stronę NPRH, a nie słabość. Takich rzeczy
NCN raczej nie sfinansuje.

Wszelako sugerowanie, że wydanie dzieł Kochanowskiego
to jedynie coś w rodzaju upowszechniania dziedzictwa i kultury, dalekiego od
procedur naukowych, budzi mój wewnętrzny sprzeciw, w którym, jak wierzę, nie
będę osamotniony. Nowoczesne edytorstwo jest jednocześnie teorią i praktyką
naukową, mającą zarówno rozległy stan badań, jak i liczne metodologie.
Jednocześnie badania krytyczne, krytyka tekstu czy tak zwane badania genetyczne
należą do najlepiej rozwijających się obecnie teorii badawczych. Przypomnę
tylko, że w XX wieku jednym z fundamentalnych pytań, na które do dziś udziela
się różnych odpowiedzi, a które determinuje sposób podejścia do danego
materiału, jest pytanie: czym albo co to jest tekst? Każdy profesjonalny edytor
musi w rezultacie dysponować nie tylko rozległą wiedzą historyczno-kulturową
(np. o czasach Kochanowskiego), ale też uczestniczyć w naukowej debacie z
pogranicza tych różnych dziedzin tekstologicznych, tak jak profesor Dąbrówka jest
zarówno znakomitym specjalistą w zakresie literatury średniowiecza i renesansu,
jak i m.in. znawcą niemieckiego konstruktywizmu, a przede wszystkim twórcą
konstruktywistycznej teorii cywilizacji przednowoczesnej, choć, o ile mi
wiadomo, nie narzuca on zespołowi badawczemu swojego stanowiska
tekstologicznego i myśli o sobie, pewnie zbyt skromnie, jedynie jako
koordynatorze całego przedsięwzięcia.

Żeby więc ukończyć aktualne w danym czasie wydanie
krytyczne czyichś dzieł, trzeba wpierw odpowiedzieć na aktualne pytania
naukowe. Jestem przekonany, że nikt dzisiaj nie wydałby dzieł Juliusza
Słowackiego w taki sposób, w jaki zrobił to w swojej fundamentalnej przecież edycji
Juliusz Kleiner, co w szczególności odnosi się do rękopisów tekstów niewydanych
za życia poety, będących raczej szkicami czy projektami tekstów, które zdaniem
dzisiejszych badaczy uzyskały u Kleinera postać, jakiej nie mógł pomyśleć sam
Słowacki. Do tego dochodzi rozwijająca się dziedzina humanistyki cyfrowej,
mocno obecna również w IBL, gdzie mamy Centrum Humanistyki Cyfrowej, która
wprowadza do edytorstwa zupełnie nowe konteksty i dylematy teoretyczne, a także
nowe możliwości, bo przecież nie chodzi w humanistyce cyfrowej o to, by w Internecie
umieścić plik pdf zrobiony na podstawie papierowego wydania tekstu. Wreszcie
samo wydanie sejmowe Kochanowskiego, będące częścią Biblioteki Pisarzów
Polskich, rodzi specyficzne problemy edytorstwa naukowego, ponieważ jest silnie
oparte na materialnym konkrecie, jakim są starodruki i rękopisy, reprodukowane
w każdym tomie w postaci fototypii, dzięki czemu każdy czytelnik, a w
szczególności kontestator naukowości edytorstwa naukowego może na własne oczy
dostrzec różnicę między skanowaniem i prostym upowszechnianiem a opracowaniem o
charakterze naukowym, tak by nieczytelny rękopis lub starodruk gotykiem móc
odczytać, a co dopiero zrozumieć. Chyba że krytycy edytorstwa, odsyłający
Kochanowskiego z Biblioteki Pisarzów do gminnego bibliobusu, są tak pojętni, że
nierozstrzygnięte nieraz polemiki między filologami o ścisłe znaczenie pewnych wyrażeń
czy zwrotów uważają za bezsens, bo wiedzą wszystko. To, że profesor Wrzosek
faktów tych nie zauważa, rozumiem w każdym razie i w pełni życzliwie jako
przejaw jego braku rozeznania w edytorstwie naukowym (którym i ja się nie
param), nie zaś jako przejaw złej woli, której nie śmiałbym nawet zakładać, a
która byłaby np. nakierowana na to, by NPRH finansował jedynie granty
historyczne, do tego naukowe w bardzo wąskim sensie, natomiast pozostali, np. literaturoznawcy,
powinni szukać szczęścia gdzie indziej, choćby w MKiDN.

Zresztą edytorstwo źródeł historycznych, a więc na
polu profesora Wrzoska, jest również zajęciem naukowym, nie zaś popularyzacją. Nikt
nie spodziewa się, że wydania łacińskojęzycznych pomników dziejowych w rodzaju
„Monumenta Poloniae Historica” trafią pod strzechy i do domów kultury. One mają
trafić na warsztat naukowców, aby dopiero po zdobyciu jak najlepszej wiedzy o
treści źródła tworzyli jego interpretacje i wykorzystywali ją w swoich opracowaniach, w tym podręcznikach szkolnych. Wielu historyków
poświęciło życie takiej pracy, że wspomnę o Brygidzie Kürbis, o której
pamiętają uczniowie z Poznania, organizując seminaria jej imienia.

Mówienie, że edycje krytyczne czyichś pism przynależą
bardziej do sfery kultury niż nauki, to zarazem argument nader popularny, ale słyszany
głównie albo ze strony laików, albo niektórych przedstawicieli nauk
niehumanistycznych. W ustach humanisty staje się bronią obosieczną. Mógłbym tu
podać cały łańcuszek nazwisk przedstawicieli nauk technicznych i ścisłych,
którzy uważają, że cała humanistyka to właśnie kultura (nie „science” w
rozumieniu anglosaskim). Że zatem jej naukowość jest naukowością pozorną, jej
metodologie są pozornie metodologiczne, a jej problemy są pozornie sproblematyzowane.
Że należałoby więc nie tylko literaturoznawstwo (nadużywające członu
„znawstwo”), ale CAŁĄ humanistykę przenieść do departamentu kultury, w tym
teorię i metodologię historii, uprawiane przez profesora Wrzoska, które z tego
punktu widzenia są tylko teoretycznie teoretyczne i teoretycznie metodyczne.

Ale to już zostawiam na boku, trzymając mocno kciuki,
by nie tylko pod naukową strzechę trafiły już niebawem gotowe dzieła Jana z
Czarnolasu.


Korekta językowa: Beata Bińko




Nie czas na gesty kurtuazji

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Nie czas na gesty kurtuazji

(na marginesie opinii profesora Marka Kornata o dyskusji wokół wystąpienia profesor Magdaleny Gawin…)

Po wypowiedziach pań profesorek Anny Wolff-Pawęskiej, Anny Zielińskiej i kolegów profesorów, którzy – moim zdaniem – krytycznie, ale i nieprzyzwoicie kurtuazyjnie odnieśli się do wypowiedzi wiceminister dr hab. Magdaleny Gawin, dołączył profesor Marek Kornat, określając opinie krytyczne wobec jej wystąpienia jako niesprawiedliwe, a nawet zdumiewające. Nie dowiadujemy się, niestety, co profesora zdumiewa.

Deklaracje Kornata

Oto kilka deklaracji,
które wyrażają jego stosunek do wypowiedzi Magdaleny Gawin i jej krytyków:

mamy do czynienia z niezmiernie realistycznym nakreśleniem stanu
rzeczy
– diagnozuje wypowiedź minister Gawin,

byłoby doprawdy trudno nie podpisać się pod znaczną większością tez
wygłoszonych przez Magdalenę Gawin
,

niestety dało ono asumpt tylko do dyskusji, ale raczej zastępczej
konkluduje Kornat,

większość tych wypowiedzi w ogóle nie podejmuje realnych problemów,
którym to wystąpienie zostało poświęcone
,

o szczegółach moich przemyśleń tutaj nie piszę. Zrobię to w innym
miejscu.

„Niezmiernie realistyczne
nakreślenie stanu rzeczy” przez Magdalenę Gawin rozpisałMarek Kornat w dziesięciu tezach, streszczając w nich „realne
problemy, którym to wystąpienie zostało poświęcone”.

Skoro nie zauważył profesor
Kornat mojej krytyki niektórych realnych problemów zawartych w wypowiedzi pani
minister, a wyrażonych w tekście Tym
razem się nam nie upiecze
, odniosę się krótko do tych ich ekspozycji, które
sam zaproponował.

„Realistycznie nakreślony
stan rzeczy” przełożył profesor na swój sposób ich rozumienia, przy okazji
pozbawiając część z nich znamion absurdu. Pozostawił liczne oczywistości, bo
być może one jako takie właśnie mają szansę uniknąć reakcji krytyków. Ta
translacja na dziesięć tez wygląda raczej jak koleżeńska przysługa niż wkład w
rzeczywistą dyskusję. Dało się tym sposobem – po pominięciu wielu głupstw –
skupić uwagę na tym, co jest banalne. Ciekawe, co o tym streszczeniu
wystąpienia powie jego autorka.

To „rozpisanie i streszczenie”
przekracza – moim zdaniem – ramy życzliwej interpretacji. Zamienia wystąpienie Magdaleny
Gawin w konspekt Kornata na jego motywach. To jak film na motywach powieści Ziemia nad Niemnem obiecana. Wymogi życzliwej
interpretacji nie zakładają podstawiania własnych opinii w miejsce tych
podlegających krytyce. Profesor Kornat broni de facto swoich dalekich z nimi asocjacji.

„Tezy, pod którymi się
trudno nie podpisać…”, powiada nasz autor,
to te pierwotne z wystąpienia na panelu czy te wyrażone w dziesięciu
punktach?

Nie mogę tu zaprezentować
zasady życzliwej interpretacji, przypisywanej uczniowi Floriana Znanieckiego,
twórcy powojennej socjologii poznańskiej, Tadeuszowi Szczurkiewiczowi. Ufam, że
nadarzy się jeszcze okazja.

Dziesięć tez – komentarze

Teza (7) – o potrzebie przezwyciężenia mitu o wyższości metodyki badań mediewistycznych nad metodami badań historii najnowszej – to wątek przeze mnie skrytykowany w tekście pt. Tym razem się nam nie upiecze… zamieszczonym w portalu ohistorie.eu Niczego nie wnosi do diagnozy stanu historiografii najnowszej ani do zamysłu reformy humanistyki. Głoszą ją profani. Nieszkodliwe głupstwo. A jednak trafiła do dziesiątki, zdumiewające.

Teza (10) Kornata – „występują
przejawy uprawiania historii bez archiwów…” – nie ratuje nijak pochopnej opinii
Magdaleny Gawin: „Historycy XX wieku nie chodzą do archiwum”. Nie broni się przed
moją drobiazgową argumentacją wyłożoną w tekście już tu przywoływanym. Nie
broni jej również wprowadzenie nowego miniwątku o „metajęzykowym” statusie
historii historiografii. Nie o tym w wypowiedzi profesor Gawin ani mojej jej
krytyce jest mowa. To inna bajka. Teza (10)
nietrafnie opisuje powody, dla których historia najnowsza rzadziej niż w
przeszłości korzysta z klasycznych zasobów archiwalnych
. Stąd opis ten i
skrywająca się w nim diagnoza stanu historii najnowszej nie przyda się, mam
nadzieję, w reformowaniu polskiej nauki historycznej, a także humanistyki.

Teza (3) o konieczności
oddalenia opinii, że historię narodową należy zastąpić regionalną.

Polemizować można z tezą
o takiej potrzebie, gdy się wskaże, kto poważny poważnie ją głosi. Czy profesorowie
Gawin i Kornat serio ją rozważają? Jakie stoją za tym argumenty? Jeśli żadne,
to dlaczego taka teza znalazła się w wystąpieniu? Jeśli są jakieś jej
uzasadnienia, to muszą być przytoczone, aby je rozważyć.

Czy
serio ktoś postulował zastąpienie historii narodowej przez dzieje regionów
historycznych? To może być tylko marzenie, utopia raju…

Teza (2) – Trzeba promować
takie czy inne badania historyczne, nawet gdyby się to nie podobało za granicą
– głosi za historyczką nasz historyk.

Tak,
trzeba promować wszystkie poważne badania, zarówno te, które się podobają, jak
i te, które się nie podobają.

Przy okazji, po czym
poznać, że coś z naszej humanistyki nie podoba się za granicą? Jeśli,
profesorze Kornat, coś nie podoba się historykowi włoskiemu, to nie podoba się
to jemu, ale czy to znaczy, że nie podoba się za granicą? Nie podoba się profesorowi
Romano. Boli to profesora Kornata? Proszę napisać książkę, która skłoni go do
zmiany zdania.

Nie liczyłbym na to, że zagranica – póki to nie będą jakieś fanaberie ideologiczno-polityczne – zwróci publicznie uwagę na badania historyczne prowadzone w Polsce. Historycy z różnych krajów porozumiewają się. Jak się nie dogadują, to pozostają przy swoich ustaleniach i poglądach. Awantury historyczne w dyskursie publicznym są wynikiem zastępowania narracji naukowej stronniczym pozanaukowym dyskursem w rodzaju partyjnej polityki historycznej. Prowadzić i promować trzeba badania wyłącznie ze względu na ich walory poznawcze. Natomiast dyrektywa „badaj to, co się na Zachodzie podoba czy nie podoba” to dyrektywa niegodna uwagi. Badaj to, co ci się podoba. Albo zastosuj hasło: „Humanistyka ma służyć dokładnie niczemu”

Teza (1). Jak się mają do
siebie teza Gawin „humanistyka ma służyć dokładnie niczemu (…jest autoteliczna…)”
i taż w wersji Kornata: „humanistyka w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych
nie ma celów utylitarnych, ale istnieć musi, bo kształtuje duchowe życie
społeczeństwa”?

To grubo nie to samo,
niezależnie od tego, że obie tezy są niedyskutowalne, jedna ze względu na swój
egzaltowany pop-uniwersalizm: „dokładnie do niczego…”., druga – staroświecki
utylitaryzm. Coś podobnego jak Magdalena Gawin mówił ostatnio profesor Andrzej
Szahaj, ale on nie głosi pustych haseł. (U niego m.in. proszę szukać drogi do
filozofii polityki, której brak jakoby na uniwersytetach).

Z kolei czy Kornata utylitarność
nauk przyrodniczych, technologie, medycyna itp. to tylko użyteczność stanów rzeczy
praktycznie, fizykalnie, materialnie uchwytnych? Czy może rozległa i wpływowa
kultura materialna? A życie społeczeństwa nie jest utylitarne? Utylitarność
efektów przyrodoznawstwa zależy od wcielających je w życie i od tych, w których
życie się je wciela. Porzucenie – jak znakomicie argumentuje Krzysztof Pomian –
przeświadczeń o tym, że konstelacje gwiazd mają wpływ na ziemskie klęski
elementarne, zależało przede wszystkim od tego, czy do świadomości ludzki dotarło
dzięki humanistom, iż owe konstelacje nie pozostają w związku z ziemskim naszym
życiem, mniej zaś zależało od odkryć przyrodoznawców, od postępów medycyny w
wyjaśnianiu etiologii chorób, mechanizmu epidemii, szczepionek.

Nie wiem, co w związku z
sytuacją w humanistyce i jej reformą może wynikać z przesłanki, że humanistyka służy
do niczego. Teza, iż humanistyka służy do wszystkiego, także nie nadaje się do
wykorzystania. Jeśli humanistyka nie służy społeczeństwu, kulturze, lecz
wartościom samym w sobie, to po co reformować humanistykę w jej ziemskiej,
zinstytucjonalizowanej postaci? Rozumiem, ma jednak służyć ustanowieniu wolności
od „bzdur” dyskursów kolonialnych, postkolonialnych, antydyskryminacyjnych i
mniejszościowych, jak sądzi profesor Gawin.

Zmierzch mistrzów

Teza (5). Zmierzch szkół
naukowych, mistrzów głoszą nasi profesorowie. A jednocześnie granty powinny
trafiać do mistrzów i ich uczniów?

Nie słychać, aby na
świecie był z tym jakiś problem. Myślę, że teza ta powinna być rozwinięta i
sprawdzona empirycznie.

Gdyby nawet tak było, że
następuje zanik szkół naukowych, to tylko w staroświeckim ich wydaniu. Są za to
centra badawcze, zespoły międzynarodowe, seminaria… Są guru w nauce, wybitni
badacze, a nawet uczeni.

Są mistrzowie wśród tych,
którzy odeszli. Od Platona, Arystotelesa (profesor Arystoteles, jak mi
referował student) po Newtona, Wittgensteina, Braudela, Lévi-Straussa,
Jacobsona… I setki innych. Wielu mniej głośnych wybitnych badaczy. Co komu
pasuje i jak kto woli.

Jest wymiana informacji,
potężne, powszechnie dostępne bazy danych. Zdigitalizowane archiwa i
biblioteki. Systemy i metody radzenia sobie z ogromem informacji. Techniki
operowania danymi, kopiowania, przesyłania. Możliwości opanowania dowolnych
języków i dyscyplin pomocniczych. Powszechna dostępność maszyn do pisania,
zagrażająca pisaniu ręcznemu. Są mistrzowie gatunków pisarstwa naukowego i
dyscyplin, globalne sposoby upowszechniania, wiodące prym ośrodki naukowe, są
standardy naukowości, są permanentne seminaria i konferencje. Liczne dla licznych
podróże i pobyty naukowe… Internet, komunikatory.

Gdy tego brakowało, był
mistrz jako źródło wszelkiej mądrości, ale nieporównanie mniej zasobny niż to
instrumentarium, które jest nam dostępne. Teraz mamy więcej, niż mógł dać swoim
uczniom pięćdziesiąt sto lat temu mistrz, może poza geniuszami, którzy dzielili
się swą genialnością w wąskim kręgu.

Pseudoproblem?

Teza (4). Czy ważna jest
historia polityczna, czy tzw. antropologia historyczna (historia społeczna)?
(Proszę zwrócić uwagę, w kręgach reformatorów reformy humanistyki są dyscypliny
tak zwane, jak tu tzw. antropologia historyczna, i dyscypliny bez znamiennego
dopiska „tzw.”, po prostu historia polityczna).

Jaki to problem będą mieć
nasi reformatorzy humanistyki? Wpadli na pomysł, że jakieś dziedziny wiedzy i
dyscypliny naukowe będą wskazywać umniejszająco, ustalać hierarchię ważności,
zakażą ich uprawiania. Którejś zakażą, obawiam się, że antropologię historyczną
będą dyskryminować. Pani Gawin nie lubi, jest „umiarkowanym wrogiem” tamtego i
tego (subtelność zdumiewająca: stopniuje wrogość). Lubi, nie lubi? Aparatczyk
reżimu będzie decydować o tym, co w imię wolności usunie się z uczelni.
Historyk w reżimowym mundurze będzie nam wprowadzał dyscypliny, które lubi,
bądź których nie lubi, bo nie zna, nie odróżnia, nie rozumie. Tak jak prezydent
nie nosił do niedawna maseczki, bo nie lubił. I za nim cały wierny mu elektorat
zastanawiał się, czy lubi nosić maseczki.

Antropologia historyczna,
dyscyplina o światowej renomie i w Polsce uprawiana z sukcesem, jest w kręgach
reżimowych reformatorów tą, która stara się uzyskać status bez „tzw.” (jak
kiedyś tzw. Solidarność walczyła o zalegalizowanie). Cóż to za gratka dla
cywilizowanego świata, będą strefy wolne od antropologii historycznej, tych
wszystkich kolonializmów i postkolonializmów, tych pojęć, które zasłaniają
profesor Gawin „dostęp do wszystkich odcieni przeszłości”. Czy będą strefy
wolne od postmodernizmu? A może od myślenia? Antropologia historyczna, bodaj
jeden z najbardziej olśniewających nurtów historiografii XX wieku, mający już swych
klasyków, wybitnych twórców, nie dlatego że ja ich tak określam. Obok szkoły
Annales, z którą dzieli ojców założycieli najgłośniejszy bodaj nurt
historiografii XX wieku. Antropologia historyczna to wspaniałe i wielkie
dzieła, tłumaczone już u schyłku komuny na język polski, to wielkie nazwiska
światowej, nie tylko francuskiej, historiografii, ale i humanistyki.

Jak można popisywać się
publicznie lekceważeniem powszechnie poważanego ruchu intelektualnego? Kto nie
rozumie, że niedorzecznością jest oferowanie światu opinii w tej beznadziejnie
infantylnej wersji lubi/nie lubi. Ważne to czy tamto? Czy mam się domyślać, że
profesorowie nic na ten temat nie wiedzą? Jako nauczyciel akademicki wiem, że
tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi, może tak mówić. Już słyszę te dziesięć
zdań, jakie zapewne mają do powiedzenia nasi profesorowie na temat antropologii
historycznej. Co powiedzieliby publicznie o antropologii historycznej, gdyby
wstał student i zapytał, co to jest? Czy dopuszcza się możliwość rozważań, w
wyniku których okazałoby się, że historia polityczna tak w ogóle jest mniej
ważna? Tak w ogóle siostra jest ważniejsza niż brat, matka od ojca?

Czy po ustaleniu, że coś
jest ważniejsze, mamy coś zrobić? Czy tylko to ogłosić?

Publikacje po angielsku

Teza (8) to raczej
odblask figury retorycznej profesora Ryszarda Legutki o publikowaniu na siłę po
angielsku w wydawnictwie, uwaga, jak ironizował ideologiczny guru PiS-u, University
of Alaska Southeast (nomem omen: czy
to stosowne głosić coś podobnego w Internecie i w ogóle wobec uniwersytetu na
Alasce, który istnieje przecież).

Nadto, jak zwykle u profesor
Gawin stosik bierek – pogmatwane wątki: jeden to wyścig (?) o publikowanie w
językach obcych za wszelką cenę (?), nadto ci, którzy tak postępują, powtarzają
za kolegami to, „co już jest znane” (?). Tak rekonstruuje myśl profesor Gawin
profesor Kornat.

Co tu się twierdzi? Czy skoro
publikacje w obcych wydawnictwach, w językach kongresowych (głównie po
angielsku) są w rankingach światowych, ergo
polskich, wyżej cenione, to dążenie do publikowania we współczesnej lingua franca rodzi jakieś nowe
patologie? Jakie nowe wynaturzenia w nauce pojawiają się z powodu pędu uczonych
do publikowania po angielsku? Punktuje się, publikując po angielsku, ale jak
rozumiem, w punktowanym odpowiednio wydawnictwie, czasopiśmie naukowym.

W czym tu problem? Nie
rozumiem, o co chodzi, gdy Marek Kornat, rekonstruując tezy Magdaleny Gawin,
powiada: „powtarzają za kolegami to, co już jest znane”. Czy to znaczy, że koledzy
nasi w tekstach do opublikowania po angielsku upychają bez cytowania ustalenia kolegów?
Czy też swoje znane ustalenia już publikowane? Czy może powtarza się po
kolegach ustalenia wzięte z tekstów po angielsku? Czy to jest specyfika postępowania
polskich autorów tekstów mających się ukazać na Zachodzie? Taką praktykę zwykle
się piętnuje, stosuje programy do wychwytywania plagiatów i autoplagiatów oraz narzędzia
krytyki naukowej.

A w tekstach po polsku
tak nie jest? Przecież Magdalena Gawin twierdzi, że wszyscy historycy XX wieku,
a więc i ona, i profesor Kornat, przepisują od siebie. Przyznaję jednak serio,
że nie wiem, o co tu może chodzić. W całym tym punkcie po dokonaniu renowacji
idei Gawin nie dostrzegam poważnej diagnozy, a zwłaszcza propozycji zaradczych.

Co robić? Wyjść i
zaapelować, aby historycy tak nie robili. To tak samo, jak wyjść i apelować,
aby ludzie nosili maski? Zakazać publikowania po angielsku, dzielić przez pięć
punkty za publikacje w renomowanych wydawnictwach drukujących w językach
kongresowych, a mnożyć przez pięć te po polsku?

W tekstach tłumaczonych
na języki kongresowe jest więcej „patologii” niż w polskich? Trzeba to
recenzować, krytykować. Czy renomowane wydawnictwa obcojęzyczne publikują lipne
polskie teksty po angielsku? Czy ktoś nagradza w Polsce teksty byle jakie za to
tylko, że są po angielsku? A może są publikacje po angielsku za pieniądze? Jeśli
te zjawiska, jak tu konfabuluję, szukając, o co chodzi Gawin i Kornatowi,
występują, to wystarczy stosować istniejące solidne procedury krytyki, oceny,
polemiki, dyskredytowania nagannych lub niezgodnych z prawem praktyk. Bez
oportunizmu, bez zbędnej kurtuazji krytykować, co godne krytyki. Jeśli mocno
krytykowany sformułuje kontrargumenty, inni ocenią, kto miał rację. Czy tu
potrzebna reforma? Wystarczy wcielać w życie dobre praktyki.

Krzyczeć
punktoza, nie wystarczy. Może jedynie wywołać globusa u profesorek, nic więcej.

Propozycje

Z jednej strony nowy
minister wydał mnóstwo pieniędzy na tłumaczenie encyklopedii na angielski, z
drugiej mamy nie tłumaczyć nauki polskiej na światowe języki, bo to
powtarzanie? Trzeba spokojnie, strategicznie publikować po angielsku dzieła
klasyków nauki polskiej, od „politologa” Frycza Modrzewskiego, a raczej mistrza
Wincentego, po politycznego historyka polityki Andrzeja Nowaka. Matematyków,
logików, fizyków, filozofów, socjologów, psychologów, historyków… Zamiast
encyklopedii dla nikogo. Filozofom ona to po nic, profanom do niczego.

Polska dla świata może
być egzotyczna i atrakcyjna poznawczo. Potrzebne dobre teksty, monografie
naukowe.

Antropolodzy kulturowi
nie bali się pisać o Bali, bo ktoś powiedział, że nikt nie będzie czytał o Bali.
Dzięki temu mamy mistrzowski, znany na całym antropologicznym świecie,
klasyczny już esej o peryferii świata.

Należy publikacjom
służącym upowszechnianiu języka i kultury polskiej przeznaczonym głównie dla
polskiego dyskursu naukowego, kulturowego, edukacyjnego stworzyć odrębną
ścieżkę finansowania konkursowego (tak jak robi to NPRH; dać więcej pieniędzy,
dodać ścieżki dyscyplinarne). Jeżeli takie – jako takie – jesteśmy w stanie
zgodnie wskazać. Wysoko, porównywalnie z obcymi, waloryzować publikacje w
renomowanych kilku/kilkunastu humanistycznych czasopismach polskich, monografie
w czołowych wydawnictwach, płacić godziwie za jawne recenzowanie artykułów do tych
czasopism i wydawnictw oraz ogłaszać je w Internecie…

Oczywiście należy zbliżyć
waloryzowanie publikacji po polsku z zagranicznymi. Zobaczyć, jak Włosi,
Hiszpanie, Francuzi, Szwedzi, Czesi postępują wobec dominacji języka
angielskiego w nauce. To trzeba zmienić. Wziąć ludzi, którzy do bólu
przeanalizują waloryzowanie w kilku krajach o porównywalnych potencjałach
kulturowych publikacji naukowych ukazujących się zarówno w językach kongresowych,
jak i niekongresowych. Jak ocenia się przyrodoznawców, jak humanistów i badaczy
z nauk społecznych. Znaleźć innowacyjne, tj. śmiałe i jasne, rozwiązania. Innowacyjne
oznacza zarazem proste, takie są potrzebne.

Znaleźć nierozbijający ogólnego
systemu waloryzowania osiągnięć w nauce w Polsce i na świecie sposób oceny
osiągnięć naukowych w humanistyce. Rozesłać pytania, o to jak to uwzględnić w
systemie, do autorów konkursowych projektów ustawy Gowina, wydziałów trzech
uczelni, dziesięciu naukowych placówek humanistycznych. Przeczytać ich opinie.

Casus profesora Walickiego

Mylić się może – moim
zdaniem – profesor Kornat, kiedy podaje przykład profesora Andrzeja Walickiego
jako badacza niekorzystającego z grantów.

Zmarły niedawno wybitny
uczony był jednym z niewielu humanistów polskich, który czerpał z zasobów i
komfortu korzystania z bibliotek i archiwów zagranicznych, możliwości podnoszenia
kompetencji językowych, poznawania literatury rosyjskiej, nie zawsze dostępnej
wtedy w Związku Sowieckim czy Polsce. Dzięki swojej pracowitości, dorobkowi nie
musiał się starać o granty. Oferowano mu je, zapraszając go. Trudno przesądzić,
że visiting na Stanford to nie grant.
Czy więc nie korzystał z grantów?

Profesor Walicki może i
nie startował w konkursach. Nie wyobrażam sobie, aby występował o grant w
Polsce, niby do KBN (kto wie? Za komuny; z kimś, w zespole, nie wiem), NCN czy
NPRH, FNP – nie sądzę. Tu Kornat może mieć rację. Zajmował zbyt wysoką pozycję
już wtedy, gdy w Polsce nawet nie śniliśmy o grantach. Tak czy owak trzeba to
wiedzieć na pewno, aby głosić to, co profesor Kornat wie jakoby na pewno, a ja domniemywam.
Wprzódy trzeba ustalić, co można rozumieć jako grant. Czy visiting to „grant” na czasowe zatrudnienie itp. Pobyt studialny to
grant? Mamy w domu książki (a ile jest w bibliotekach) wielu klasyków myśli,
którzy we wstępach dziękują za to, że wygłosili cztery wykłady, ale spędzili
kilka tygodni, miesięcy, że dzięki tej a tej fundacji, wydziałowi, temu koledze
mógł to i tamto badać, skończyć książkę itp. To jest celowe finansowanie, bywa
poświęcone konkretnemu zagadnieniu badawczemu, dedykowane wybitnemu uczonemu,
wygrana w konkursie…

Ale do rzeczy: jeśli
nawet jeden uczony nie korzystał z grantów, to o czym to ma świadczyć? Moim
zdaniem tylko o tym, że nie korzystał.

Pytanie, czy Platon
korzystał z grantów i oszczędzał na dietach, byłoby ciekawsze. Trzeba zapytać profesora
Legutkę.

A już na pewno fakt, że
wybitny uczony profesor Walicki nie korzystał z grantów, nie uzasadnia profesora
Kornata tezy generalizującej: „Śmiem powiedzieć, że wszystko, co donioślejsze w
polskiej nauce historycznej, pojawia się jako owoc pracy nie w trybie wykonywania
grantów. Gotowy jestem bronić tej prawdy”.

Opinia ta nie jest
intersubiektywnie weryfikowalna, nawet pobieżnie, jak to w humanistyce bywa.

Zapewnienie o jej obronie,
i to jako prawdy imponuje mi. Jest śmiałe, mało tego, wojownicze. Oczywiście można
wyrazić gotowość obrony tej prawdy, tak jak to czyni profesor Kornat. Czemu
nie. Być może jednak nikt nie zaatakuje, aby trzeba jej było bronić. Po co
atakować bezbronną prawdę? Wystarczy poczekać, aż obrońca zorientuje się, że
nie ma czego i przed kim bronić.

Czy to może nastąpić już
w zapowiadanym przez profesora Kornata tekście o konkretach w sprawie reformy
reformy? A może do obrony tej tezy włączy się profesor Gawin, która wspomniała,
że dziekani mówili jej, iż najciekawsze prace powstają dzięki dotacjom
podmiotowym. Niech dziekani dostarczą źródeł dowodzących, że są one
najciekawsze… W razie czego wymusić zeznania.

Zapytam po prostu, co z
tego mamy mieć? Ponieważ donioślejsze jest finansowanie podmiotowe, należy
zlikwidować to niedonioślejsze? Nie dawać grantów i wysyłać ludzi ze znaczącym
dorobkiem do pracy za granicę, jak to było udziałem profesora Walickiego?

Przy okazji, czy wkalkulował
Marek Kornat w swoje deklaracje wynikające z nich opinie o pracach tych
historyczek i historyków, którzy na podstawie badań pod egidą grantu napisali
książki? One są niedonioślejsze? Tak z góry można to orzec? Czy po ich przeczytaniu
ich jako recenzent zrealizowanych grantów historycznych profesor Kornat tak orzeka?
A jeśli dostał ktoś pieniądze na dokończenie badań, na samo, z grubsza biorąc, tzw.
pisanie, ostatnie trzy lata z ośmiu, to jest to monografia z grantu czy nie?

Takie oto formułowanie
zagadnień wikła nas w niekończące się dysputki. Dlaczego? Dlatego że pole
problemowe wytyczone przez wystąpienie Magdaleny Gawin zawiera miny
kategorialne, które gdy wybuchają, każdą stertę bierek mogą znieść. W miejscu
po wybuchu zostają, jak to nazywa twórczo pani wiceminister, „puste plamy”.

Grantoza to slogan

A może jednak po prostu wynagradzać godnie humanistów, finansować im hojniej badania, najlepszym finansować innowacyjne projekty, ale nie na sporządzanie katalogów w bibliotece archikatedralnej czy na „Polski Słownik Biograficzny”, bo to zadanie dla sekcji dziedzictwa narodowego, sekcji wiceminister Gawin. PSB to zabytek kultury narodowej, to nie jest innowacyjny projekt badawczy, jeno szacowne dzieło godne kontynuowania, digitalizowania, znakomitego wizualizowania, jak się to czyni (patrz moja krytyka NPRH i nie tylko – do wiadomości profesora Kornata, to krytyka moja czasów Tuska; może przeczyta Jak finansować humanistykę, „Forum Akademickie” 2014, nr 7/8; profesorowi Stobieckiemu, ale i wszystkim polecam artykuł Strategiczny beneficjent NPRH, „Forum Akademickie” 2014, nr 9 i kolejne teksty w numerach 9–12 z 2014 r., tamże inne moje analizy, reakcje polemiczne prominentów nauki).

Aby wiedzieć coś o grantach, trzeba choćby przeczytać polskie artykuły i opracowania, zajrzeć za kulisy agencji grantowych, porozmawiać z długoletnimi pracownikami, znać co nieco literaturę światową. Już uważne przeczytanie moich tylko analiz z „Forum Akademickiego”, a są one zawiłe i bogato udokumentowane, rodzi mnóstwo pytań istotnych dla sprawy. Materiałów jest sporo, polskich i obcych. Zabieranie się do problematyki grantów bez poświęcenia temu zagadnieniu czasu, w tym na konsultacje i narady z ekspertami, jest dziecinadą. Prowadzi w skrajnym przypadku do sytuacji, jaką opisałem w tekście Gdzie tu skandal?, również na łamach portalu ohistorie.eu. W tym kontekście – z całym szacunkiem – eksklamacje w rodzaju „jestem w stanie bronić opinii, że profesor Walicki nie oparł swej twórczości na grantach”, nic nam do reformy reformy nie wnoszą. Podobnie już „mówili mi dziekani, że…” – jak donosi Magdalena Gawin.

Grantoza
to hasło, za którym u państwa profesorów nic nie stoi. Same eksklamacje, krach
humanistyki, katastrofa… Tego typu bezbronne tezy służyć mogą jedynie temu, aby
zaciemnić fakt, że przejęli się, zaskoczeni rolą, jaką im powierzono. W rzeczy
samej partyjnym poleceniem dla naiwnych. Po stronie młodych naszych profesorów
widać jeno rewolucyjny zapał. Pytanie tylko, w jakiej mierze zdają sobie sprawę
z tego, że to zadanie zakneblowania humanistyki.

Czy jeśli chcesz
spacyfikować środowisko akademickie, to na ministra dajesz profesora z dorobkiem
i wiedzą o administrowanej domenie, człowieka o wysokiej kulturze osobistej,
umiejącego słuchać ekspertów, negocjować, szanowanego w środowisku? Przeciwnie,
wystarczy rewolucyjny zapał.

Granty to dystrybuowanie biedy

Czy ktoś monitoruje dystrybucję
biedy na naukę? Czy ktoś sporządził opracowanie pt. „Korupcja w świecie biedy”?
Przecież NPRH to bieda, mniej pieniędzy niż na „unarodowienie” ostatniej
dostawy z drugiej ręki Leopardów II. NCN na humanistykę ma grosze. To bieda.

Czy monitorujemy, analizujemy
dzielenie pieniędzy via granty? Jaki
procent dystrybuujemy z udziałem korupcji, wszelkiego rodzaju przywar
korporacji, odcieni nieprawości, tacit
collusion
czy explicit collusion?
Czy klecimy ad hoc wnioski grantowe,
czy montujemy zespoły byle jak, czy wystawiamy legendarnego profesora na
firmowanie grantu, aby maluczkim w nauce, acz sprytnym, dać zarobić? Jak
manipulujemy kosztorysami. Jak komisje oceniające wnioski obcinają finansowanie
o 60%, a zadania pozostają bez zmian. Znakomicie ocenianym wnioskom obcina się
finansowanie, co potwierdza, że albo uprzednio kosztorys był tak znacznie
zawyżony, czego nie zauważono, dając maksymalne oceny za wniosek, w tym za
kosztorys, albo kpiną jest, że wykonawca to, co niby poprawnie wycenił, teraz
gotów jest wykonać za mniej niż połowę kosztów. To są problemy; jak by powiedział
profesor Kornat – „niezmiernie realistyczne problemy”.

Nieprawidłowości było,
pewnie i jest, w świecie grantów dużo. W krajach o wyższej kulturze korporacyjnej
i respektowanym etosie wspólnotowym korupcja i marnotrawstwo to zjawiska o
mniejszej skali, ale tam i kwoty są o wiele wyższe. Jak to się zwykle powiada,
ich na to stać. Rozumiem, potencjał technologiczny jest tak potężny, takie
tworzy zasoby kapitałowe, że korupcja im strukturalnie, nie wadzi. Można
utrzymywać w dostatku ogromne rzesze humanistów splendorujących się po
gabinetach. W rezultacie finansowanie grantowe okazało się prawdopodobnie bardziej
efektywne niż inne rodzaje finansowania, bo jest prowadzone od dziesiątków lat.

Towarzyszyć mu muszą
godne codzienne warunki pracy. Finansowanie statutowe. Inaczej będzie się
pogłębiać negatywna selekcja do zawodu. Zdaje się, że proces ten trwa od lat. Humaniści
akademiccy kształcą nauczycieli, a tam ta selekcja negatywna się multiplikuje.
To wszystko trzeba monitorować i podbierać recepty, aby przeciwdziałać. To są
przykłady na bolączki humanistyki, kilka tylko. Nie miejsce tu na rozwinięcie
tematu. Słabi nauczyciele akademiccy to słabi nauczyciele naszych dzieci. Tych
ostatnich pauperyzuje państwo, szkodząc naszym dzieciom i wnukom, Słabi
maturzyści to słabi studenci, to słabi doktoranci, to słabi nauczyciele…

Powiedzieć grantoza, to za mało.

Finansowanie humanistyki a finansowanie kultury

Mam propozycję:

niech państwo godnie
finansuje naukę i uczelnie nie na poziomie biedy, jak u najbiedniejszych, wówczas
finansowanie statutowe powinno wystarczyć na humanistykę, a granty przeznaczymy
na wybitne, innowacyjne projekty naukowe. Niech MKiDN finansuje upowszechnienie
arcydzieł dziedzictwa narodowego. Edycje krytyczne dzieł wszystkich Kochanowskiego
( patrz Gdzie tu skandal?), ale i Herlinga-Grudzińskiego,
Witkacego, Gombrowicza, Schultza, Miłosza, Tyrmanda, Kosińskiego i wielu innych…
To się tu i tam robi. Na przykład profesor Walicki doczekał zdigitalizowania
swoich książek. To trzeba zrobić radykalnie, powszechnie, jako program
narodowy. Potrzebny jest skok ilościowy, aby był efekt jakościowy.

Niech ministerstwo daje
na sprzątanie, katalogowanie i odkurzanie w bibliotekach archikatedralnych, katedralnych
i parafialnych, skoro Kościół nie ma. To nie są projekty badawcze. Arcydzieła
kultury duchowej to podstawa dziedzictwa narodowego. To powinno być w sieci dla
wszystkich obywateli, wszystkich szkół, uczelni pod ręką, łatwo dostępne, z
pulą opracowań krytycznych, akademickich i szkolnych, z literaturą przedmiotu
stale uaktualnianą, obcą, ikonografią, filmami dokumentalnymi, ekranizacjami. O
Mrożku, Lemie, Sapkowskim, Chmielewskiej i wielu innych. Przykłady tu, jak i
wyżej są spontaniczne. Biblioteka polskiej kultury politycznej: polskie teksty stricte polityczne, polityczno-historyczne,
politologiczne, filozoficzne od Wincentego Kadłubka, przez Feliksa Konecznego,
po Andrzeja Nowaka. Od radykalnej prawicy po radykalną lewicę, a może i dalej.

To jest nasze dziedzictwo
ważniejsze niż pomniki. Zamiast setek pomników Lecha Kaczyńskiego fundacja jego
imienia niech wydaje myśl konserwatywną w serii im. Lecha Kaczyńskiego, aż
zapełni piętro jednego z wieżowców. Niech Gawin wyda profesorowi Ryszardowi Legutce
klasyków współczesnej myśli politycznej. Komisja wydawnicza to bezpartyjni
eksperci, a nie koledzy.

Encyklopedia docenta
Czarnka wystarczy, gdyby była tylko online i po polsku, skoro jest gotowa.
Lepiej niech decyduje o takich przedsięwzięciach niepartyjna komisja grantowa
przy pani docent Gawin. Nie stać nas na meblowanie gabinetów i odkurzanie w
bibliotekach.

Zakazać autocenzury?

Nie należy zwalczać tego,
czego się nie da zwalczyć. Walczyć z autocenzurą? Teza (9). Należy opisywać
przejawy tego zjawiska, wpływać na jawne zewnętrzne jego determinanty. Badać,
jak działa poprawność naukowa jako presja antyinnowacyjna, poprawność naukowa
ze względu na tabu kulturowe, obyczajowe, religijne, poprawność paradygmatyczna
jako wywołująca autocenzurę.

Autocenzura ze względu na
presję polityki historycznej, „nietykalność” tematów, tzw. niepopularność
problematyki, i przeciwnie, mody na idee, nurty badawcze jako autocenzurowanie
wynikające ze wspólnotowego cenzurowania. Pisanie „pod szefa”, „pod
recenzentów”. To trzeba badać, o tym pisać, uczulać, przekonywać.

Co zrobią nasi
reformatorzy, aby dopuścić prawicowo (ich zdaniem), narodowo (ich zdaniem),
patriotycznie (ich zdaniem), katolicko (ich zdaniem) zorientowane nurty
humanistyki do akademii? Zrównają religię z nauką. „Delaicyzują” uniwersytety.
KUL także? A może medycynę? Chcemy wprowadzić medycynę wyznaniową, aby zapewnić
wolność myślenia na uniwersytetach medycznych? Sklerykalizować badania
prenatalne, rozwijać neonatologię katolicką?

Czy państwo się
domyślają, co zrobią wtedy anglojęzyczni studenci uniwersytetów medycznych? Ilu
studentów z bliskiego nam Wschodu zechce u nas studiować humanistykę
wyznaniową? Czy państwa Unii będą uznawać nasze dyplomy? Zagrozimy im
zawetowaniem budżetu? Czy goście z Zachodu będą się poruszać w strefach wolnych
od komisji dyscyplinarnych, czy tylko poza nimi?

Chcemy
zakazać autocenzury? Tak jak zakazać grzeszyć myślą, mową, uczynkiem i…
dodatkowo humanistyką? Zakazać myślenia, mówienia i badania dyskryminowanych
mniejszości i stu innych rzeczy, bo prawda kryje się w poznaniu i badaniach
większości heteroseksualnej, i to chyba tylko tej bogobojnej, pobożnej
większości heteroseksualnej? Czy tak?

Jak nie rozpowszechniać
postaw autocenzuralnych? Odpowiadam: nie
upartyjniać polityki dziedzictwa, nie upartyjniać polityki pamięci, nie
upartyjniać polityki historycznej, nie upartyjniać polityki kulturalnej i nie
upartyjniać humanistyki.
Nie zaprowadzać
za pomocą prawa wyznaniowej humanistyki.

Co zrobią Magdalena
Gawin, Marek Kornat? Minister Czarnek czy profesor Ryszard Legutko – wiadomo,
zakażą po nocach się autocenzurować. Ogłoszą, że badacze przychylni władzy się
nie autocenzurują, na uniwersytetach zwyciężą prawda i wolność sumienia, a
także wyznania. Zespoły nauczycieli akademickich z immunitetem przed komisją
dyscyplinarną ćwiczą w specgrupach, reszta przysięga, że nie będzie się
autocenzurować w samotności.

***

Rewitalizowane przez profesora
Kornata tezy wystąpienia Magdaleny Gawin w niczym nie zyskały merytorycznie. Stały
się bardziej cywilizowane w formie. Nie są tak bezbronne logicznie, jak były w
wydaniu pani wiceminister. Ale większość to pseudoproblemy.

Zgadzam
się z profesorem Kornatem, gdy retorycznie pyta, myśląc o dr hab. Gawin: „co
jest w tym złego, że urzędnik państwowy wygłasza własne poglądy, opisując
sprawy, na których się zna”. Gdyby istotnie tak było, nic w tym złego. Jednak ja
pytam raczej o to, co jest w tym dobrego, że urzędnik państwowy wygłasza własne
poglądy, opisując sprawy, na których się nie zna
.

Bez autocenzury i kurtuazji – konkluzje polityczne

Dlaczego się tymi
anonsami profesorów Gawin i Kornata zwiastującymi reformę reformy zajmuję? Nakłaniali
mnie studenci, doktoranci, koledzy, aby jakoś to zrecenzować, zareagować. Zróbcie
z tym coś, profesory niby, a… – powiedział sąsiad.

Wysłuchałem wystąpienia Magdaleny
Gawin więcej razy niż profesor Kornat. Reaguję, bo to groźne zakusy na
humanistykę, aby ją, jeśli pani profesor Wolff-Pawęska pozwoli, aby ją nie tylko
znacjonalizować, co oznacza przejąć na własność, poddać regulacjom i nadzorowi,
co najmniej zapewnić sobie pakiet kontrolny, jak w Orlenie, PGNiG… Do zarządu, rady
uczelni… i władz uczelni wstawić swoich emisariuszy wolności. Aby była
równowaga między konserwatystami wolnymi od komisji dyscyplinarnych a
liberałami i lewakami, którzy na razie dominują, ale z czasem zapełnią te
komisje. Segregacja na uczelniach? Oddzielne sale wykładowe? Amfiteatralne dla…,
a te z płaską podłogą dla…?

Czy ktoś pięć lat temu lub
trzy miesiące temu czy nawet już tylko dzień przed anonsem publicznym w tej sprawie
wymyśliłby coś podobnego?

„Po
pierwsze, reforma Gowina się nie powiodła. Jest jeszcze gorzej, niż było, po
drugie, humanistyka wymaga reformy; po trzecie, państwo nie może być biernym
widzem zjawisk niekorzystnych” – deklaruje Marek Kornat.

Pierwsze zdanie jak z
Orwella wzięte: reforma weszła w życie formalnie ledwo sześć tygodni temu, i to
w zasadzie online, w reżimie pandemii, i od razu się nie powiodła. Podpuszczeni
przez polityków już krzyczą: potrzebna reforma.

Czuć tu butną pewność, bo
zapewne profesor Kornat taką propozycję reformy reformy już otrzymał, podobnie
jak pani wiceminister. „Musimy sobie przepowiedzieć problemy”, obiecała przecież
profesor Gawin.

Chodzi
jednak nie tylko o reformę reformy.

Chcesz
rozciągnąć swoje władztwo nad jakąś domeną, to zreformuj jej reformę, którą
właśnie zaczęto wprowadzać. Ludzie miast ją wprowadzać, zaczną jej nie
wprowadzać, bo po co, skoro idzie nowe. Wtedy ona na pewno się nie uda i
wówczas ową domenę przejmie państwo, wszak, cytuję,
państwo nie może być biernym widzem zjawisk
niekorzystnych”.

Reformy
nie trzeba reformować, trzeba wiedzieć, jak celnie skorygować warunki istnienia
humanistyki. W sposób przemyślany, mocno, celnie, ale subtelnie, bo to system.
Nie tyle tępić wyimaginowane zło, ile wzmacniać i rozwijać dobro, aby to, co złe,
się marginalizowało. To, co dobre, ustala demokratyczna communitas – wspólnoty badawcze, zespoły naukowe i dydaktyczne utworzone
i tolerowane przez środowiska akademickie i naukowe oraz ich instancje. Nic tu
państwo nie naprawi. Dobre państwo wie, że ma najlepsze uczelnie i naukę, na
jakie je stać. I to z dorobku długiego trwania. Uczynić je lepszymi mogą tylko
one same, we współpracy z innymi uczelniami oraz agendami nauki i edukacji. To
nie urzędnicy wymyślili uniwersytety ani monarchowie, którzy je powołali. Żaden
urzędnik/polityk nie wie, jak to zrobić lepiej, niż jest.

Reforma reformy, która się szykuje, ma nie tylko upaństwowić, ale przede wszystkim upartyjnić humanistykę. Chodzi o uzyskanie instrumentów do indoktrynacji światopoglądowej i ideologicznej środowisk naukowych i akademickich, pracowników, studentów, doktorantów w duchu koalicji fundamentalistów katolickich pozostających w zmowie z restauratorami PRL. Reżim nie przekonał i nie przekona większości środowisk akademickich do swoich reform, dlatego narzuci im rygory odgórnie. Tak jak narzuca za pomocą prawa wartości religijne w skrajnym ich wydaniu, fundując nam państwo wyznaniowe.

(20 listopada 2020)


Korekta językowa: Beata Bińko




Gdzie tu skandal?

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historyczny, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Gdzie tu skandal?

(na marginesie wystąpienia minister Magdaleny Gawin na Kongresie…)

Zdaniem wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego Magdaleny Gawin skandalem jest to, że zespół badawczy z
Instytutu Badań Literackich nie dostał finansowania na nowe krytyczne wydanie dzieł
Jana Kochanowskiego, choć – w jej przekonaniu – powinien.

Wywołuje niezgodę już
samo to, że pani wiceminister uzurpuje sobie prawo do określania mianem
skandalu, co i jak popadnie, i pochopnie. Nazywanie tej sytuacji skandalem i
uzasadnienie tej opinii tak, a nie inaczej jest co najmniej – jak spróbuję
wykazać – egzaltowaną pochopnością.  

To, że Instytut Badań
Literackich Polskiej Akademii Nauk wystąpił o grant na nową, zdaniem profesor
Gawin, edycję krytyczną dzieł Kochanowskiego, nie powoduje już samo przez się, iż
powinien finansowanie otrzymać.

Czy to, że Jan
Kochanowski jest klasykiem staropolskiej literatury, współtwórcą
polskojęzycznej kultury swoich czasów, wystarczy, aby finansować wydanie jego
dzieł? Za samo to grant Janowi z Czarnolasu się należy.

Póki pani wiceminister
choćby szkicowo nie poda uzasadnienia, dlaczego w NPRH zapadła decyzja o
odmowie, trudno orzekać o skandalu.

Nie wiadomo, czy zdaniem ekspertów
komisji NPRH wniosek był merytorycznie i formalnie poprawny. A jeśli inne
wnioski o finansowanie prac nad arcydziełami kultury narodowej uplasowały się
wyżej w rankingu?

Brak finansowania innych
wniosków to też skandal?

Wiceminister kultury i dziedzictwa
narodowego sięga po rozbrajający argument: „trzeba dać, inaczej nikt nie da na
to pieniędzy, jeśli nie da na to – uwaga, pauza – Polska”.

Inaczej mówiąc, dajcie, woła
pani profesor, bo nikt inny nie chce dać. Dajcie, bo przecież Polska powinna
dać.

Czy jeśli NPRH nie da,
oznacza, że Polska nie da? Po co tu Polska? Tylko tu jest Polska? Polska to nie
tylko ścieżka finansowania NPRH. (Tandetny argument ze szkolnego kajecika
młodego patrioty, wszędzie Polska, las – polski, góra – polska, strumyk –
polski i skaut też polski)

A jeśli jest tak, że reedycją
dzieł wszystkich zajmuje się stały zespół, który pracując nad literaturą staropolską,
otrzymał zadanie przygotowania wydania dzieł Kochanowskiego? Jeśli więc jest to
zadanie statutowe Instytutu Badań Literackich, to w razie otrzymania grantu z
NPRH mogłoby zachodzić podejrzenie o podwójne finansowanie, raz z dotacji na
badania statutowe, a drugi z grantu? Czy pani minister sprawdziła, dlaczego nie
przyznano finansowania? Nie sprawdziła. Mam niepełne dane, ale sądzę, że pod
tym względem IBL, może nawet i NPRH są w porządku.

I wiem, że pani minister Gawin
prawie niczego nie sprawdziła. Zasłyszała, iż na Kochanowskiego IBL nie dostał
finansowania, i już ogłasza, że skandal.

Jeszcze krótko o Polsce,
która ma dać.

Polska, owszem, chce
niekiedy dać pieniądze na naukę, ale chętniej czyni to wtedy, gdy może je dać w
trybie pozwalającym na użycie funduszy europejskich. W budżecie państwa, a
także w kontrolowanych przez mocodawców pani wiceminister agendach finansowania
nauki są środki unijne. Oprócz tego fundacje wspierające naukę otrzymują dotacje
wprost z Unii. Są to organizacje „pozarządowe”, ale nie do końca. Istnieją też granty
europejskie, z których placówki naukowe korzystają bezpośrednio. Aby
eksklamować „Polska musi dać”, powinna pani wiceminister sprawdzić, jaki jest
udział w danym konkursie grantowym środków unijnych, bo może powinna wykrzyczeć:
jak Unia nie da, to nikt nie da…

Mocodawcy pani
wiceminister nie obnoszą się z tym, że rozdzielają środki unijne na naukę,
zwłaszcza gdy je dystrybuują w skali państwa. Wolą być wyłącznymi dobroczyńcami
czy sponsorami. Przerabiają w nocy euro na złotówki.

Państwo polskie
dystrybuuje biedę, choć przy okazji jakoś tam dofinansowuje lepszych, a raczej
wskazuje bardzo słabych. Ci ostatni nie mają czego wpisać do rubryk we wnioskach
o grant. Organizując konkursy na finansowanie, państwo nasze jednak zaciemnia to,
że finansuje naukę i szkolnictwo wyższe niewystarczająco. Licho realizuje
obowiązek konstytucyjny i ustawowy wobec tych dziedzin. Wskaźnik wydatków na
naukę jest kompromitująco – na tle państw Unii – niski. 

Państwo nie dotrzymuje
warunków umowy o pracę, często eksploatuje pracowników, np. mnożąc
sprawozdawczość, angażuje pracowników do zadań administracyjnych i
pomocniczych. Ponadto na warunki pracy składają się koszty prowadzenia badań
naukowych, podnoszenia kwalifikacji, pobytów badawczych za granicą, udziału w
konferencjach naukowych itp. W tej sytuacji braku środków uczelnie i instytuty
naukowe nakłaniają pracowników do zdobywania pieniędzy na zewnątrz.

Niewywiązywanie się z
obowiązków pracodawcy przez państwo zmusza środowiska naukowe do pisania
wniosków o finansowanie z grantu. Pracownicy Akademii zamiast zakładać na dachu
Pałacu Staszica baterie fotowoltaiczne, szukają dojść do grantów, aby zapłacić
za prąd.

Czy ktoś badał, jakimi
drogami zmawiają się naukowcy, aby dojść do grantowych groszy? Jak władze
uczelni wyróżniają tych, którzy potrafią granty „organizować”, tych, którzy
potrafią pisać wnioski i – bywa, że zasłużenie – zdobywać finansowanie?

Ta
Polska, reprezentowana przez mocodawców profesor Gawin, nie daje na godziwe
utrzymanie Instytutu Badań Literackich. I ta sama Polska, tym razem głosem swojej
wiceminister, wzywa Polskę, aby jednak dała.

Skandalem jest, że wiceminister
kultury i dziedzictwa narodowego nie zająknie się, że być może nowa edycja Kochanowskiego
na podstawie oryginałów to godne zajęcie dla sekcji dziedzictwa narodowego
ministerstwa oraz jego agend i dalej IBL. Dziedzictwem narodowym są nie tylko
artefakty kultury materialnej, ale i dzieła kultury duchowej. Ministerstwo KiDN to nie tylko wykonawca
partyjnej polityki pamięci, partyjnej polityki dziedzictwa, partyjnej polityki
historycznej i partyjnej polityki kulturalnej.
Te polityki są własnością
społeczeństwa i wszystkich obywateli RP, nie powinny być upartyjnione. Skandalem jest, że to, co powinno być
narodowe, jest upartyjniane
.

Ministerstwo
Kultury i Dziedzictwa Narodowego ignoruje uchwałę sejmową z 26 października
1978 r., która zobowiązała Ministerstwo Kultury i Sztuki, aby z okazji
okrągłych rocznic związanych z Janem z Czarnolasu wydać jego dzieła wszystkie. Sejm
objął patronat nad tym dziełem, wskazano nawet wykonawcę tego zadania: Instytut
Badań Literackich.  

Polska poprzez NPRH ma zdaniem
Magdaleny Gawin dać pieniądze na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego ze skromnego (mniejszego niż koszt unarodowienia Leopardów II) budżetu
na granty badawcze w humanistyce.

Tak
właśnie profesor Gawin, która chroni jakoby dziedzictwo narodowe, w imieniu m.in.
rządu polskiego wzywa Polskę, aby dała, zamiast sama wykonać uchwałę sejmową.
Przy
okazji, czy sejm monitoruje wykonanie zadań, których realizacja wynika z uchwał
sejmowych?

NPRH przez uznawanie za zwycięzcę
w kolejnych konkursach wniosku o udzielenie finansowania na „Dokończenie [sic!] Wydania Sejmowego [sic!] Dzieł Wszystkich Jana
Kochanowskiego” stosował praktykę dotowania, choć czynił to pod płaszczykiem
procedury konkursowej.

IBL, zdaje się, zrozumiał,
że to stała dotacja. Widać to po tym, iż wnioski do NPRH są już tytułowane „Dokończenie
Wydania Sejmowego…”. Dla jasności, aby recenzenci nie ważyli się przerwać
dotowania tego onieśmielającego maluczkich projektu edytorskiego…

Dodatek
„Sejmowe” służy tylko wywarciu presji na recenzentów wniosku, bo przecież gdyby
pani Gawin reprezentująca MKiDN poczuwała się do tego określenia, tj. uchwały i
patronatu sejmu, nie wołałaby o skandalu pod adresem NPRH, lecz pod swoim.

Na koniec zostawiłem
sobie bardzo cenną informację: ani
wówczas kiedy pani wiceminister Gawin z emfazą ujawniała skandal, ani dzisiaj
nie jest tak, że zaistniała sytuacja określona przez nią właśnie mianem skandalu.
Nie było i do dzisiaj nie jest prawdą, że finansowanie dla Instytutu Badań Literackich
na wspomniany cel nie zostało przyznane.

Wiceminister Magdalena Gawin
niepotrzebnie wzywała Polskę, aby przyznała grant na Wydanie Sejmowe Dzieł Wszystkich
Jana Kochanowskiego.

Polska dała. I od co
najmniej 2012 r. daje. Najpierw wniosek o grant NPRH wygrał w pseudokonkursie,
teraz dostał dotację.

Zespół profesora Jacka
Kopcińskiego otrzymał dotację NPRH na „Dokończenie Wydania Sejmowego…”.
Finansowanie na lata 2018–2023 (11 H 18024686). Część tej nieznanej mi kwoty – dotacji,
jak trafnie nazywa na swej stronie Instytut Badań Literackich PAN – w wysokości
1 790 520 zł przeznaczył, już po, jak wnoszę, rozstrzygnięciu
przetargu, na wydanie kolejnych woluminów…

Dodam, że słusznie
wniosek ten określany był jako „Dokończenie Wydania Sejmowego…”, ponieważ wcześniej,
w roku 2012, kiedy zespołem kierował profesor Andrzej Dąbrówka, tenże NPRH po konkursie
przyznał finansowanie w wysokości 2 200 000 zł na Wydanie Sejmowe Dzieł
Wszystkich Jana Kochanowskiego (5-11 H 12011181, na lata 2012–2018).

Zespołom profesorów
Kopcińskiego i Dąbrówki ślę „bezinteresowne wyrazy zawiści”, jak mawiał mój
tata, czyli gratulacje.

Skandalu w rozumieniu minister
Magdaleny Gawin nie ma. Natomiast z mojego punktu widzenia, zaprezentowanego
powyżej, było i jest ich kilka. Byłoby skandalem, gdyby NPRH przyznawał granty
z powodów, które dopuszcza pani Gawin. Skandalem jest to, że wiceminister kultury
i dziedzictwa narodowego oraz profesor historii ogłasza publicznie, że doszło
do skandalu, nie upewniwszy się wcześniej, czy istotnie tak się stało. 

Nikt mi nie da tyle
miejsca, aby poruszyć inne sprawy. Podobnie jak ta, również wiele innych
wcześniej opisywanych wskazuje, że Magdalena Gawin nie orientuje się w domenie,
w której zechciała się wypowiedzieć na Kongresie.


Korekta językowa: Beata Bińko




Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Po kliknięciu w zdjęcie można obejrzeć wideo z wystąpieniem dr hab. M. Gawin.
Wideo pochodzi z kanału: „Polska Wielki Projekt

WOJCIECH WRZOSEK

Wydział Historii, Uniwersytet Adama Mickiewicza

Tym razem nam się nie upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot może zostać…

Podejmuję polemikę z wypowiedzią pani profesor Magdaleny
Gawin. Twierdzę, iż wypowiedź jest tylko dlatego ważna, że jest publicznym
sygnałem, co nas czeka. Nas, czyli historyków, środowisko humanistyczne, naukę,
uniwersytety…

Zanim nowa ustawa nabrała ziemskiej mocy, nadciągają
kolejni chętni do reformowania, tym razem humanistyki. Tym razem więc nam się nie
upiecze. Raczej zostaniemy upieczeni. Chyba że spełni się hasło rewolty: Kot
może zostać…

* * *

Musimy ocknąć się zawczasu i przygotować zapory
koncepcyjne przeciwko prostolinijnym, prostodusznym, ale zaopatrzonym w oręże
bezprawia i religijny fundamentalizm siłom reżimu. Z poniższego komentarza
będzie widać, co się szykuje. Są już elementy diagnozy sytuacji i zarysy zmian.

W poniższym tekście poruszam jeden wątek z wypowiedzi pani
wiceminister kultury i dziedzictwa narodowego oraz formułuję opinie i wnioski. Przytaczam
opinie pani wiceminister i je komentuję.

Byłoby zaszczytem dla mnie, gdyby czytelnik znał
panelowe wystąpienie pani profesor Gawin na X Kongresie. To tylko 20 minut.

* * *

W trakcie panelu, inicjując kolejny wątek, minister Magdalena Gawin nawiązała do poprzedniego, który dotyczył skandalu, jakim – jej zdaniem – było nieprzyznanie w konkursie finansowania pewnemu poważnemu projektowi badawczemu.

Sugestia pani wiceminister„… podobnie to wygląda w historii…” nie spełnia się dalej.

W każdym razie literaturoznawstwo i historia to
domeny, które najbardziej narażone są na negatywne zjawiska, więc i wolności w
nich najmniej, zła zaś najwięcej…

* * *

Profesor Gawin zaczyna od mitu, który jakoby pokutuje
wśród historyków. Głosi on rzekomo, że mediewiści mają skomplikowany,
wyrafinowany warsztat, a uprawianie historii XX w. jest proste. „Dokładnie tak
nie jest – perswaduje. – Podobne narzędzia musi mieć historyk XX wieku, aby
odczytać złożoność…”.

Jeśli poważnie coś jest mitem (a nie tylko zwykłą
niezasadną opinią), to nie daje się go oddalić zanegowaniem, tak jak tu, przez
stwierdzenie panelistki, cytuję: „chciałam powiedzieć, że dokładnie tak nie
jest…”.

Z mitem można się uporać, gdy zaprzestaną kultywowania
go jego zwolennicy. Mało tego, nie będą go przypominać jego krytycy, w tym
tacy, którzy na przykład zetknęli się z nim niedawno i postanowili się z nim
rozprawić. Nie warto nazywać mitem niezasadnej sekciarskiej opinii. Nie trzeba
głosić, że „dokładnie tak nie jest”, jak opinia głosi, skoro wiadomo od dawna,
że tak nie jest. Daremny trud, nie przynosi pożytku.

Nie warto utrzymywać – jak, zdaje się, czyni pani
profesor Gawin – że „wysiłki metodologiczne i metodyczne historyka XX wieku są podobne
do mediewisty”. Prowokuje się bowiem pytanie, pod jakim względem? Odpowiedź
byłaby trudna. Lepiej byłoby poprzestać na stwierdzeniu, że nie da się rozstrzygać,
czy postępowanie badawcze mediewisty jest mniej lub bardziej wyrafinowane
poznawczo niż postępowanie „historyka XX wieku”. Podnoszenie do rangi mitu
naiwnej opinii i obalanie jej na oczach i uszach całego świata…

Konia z rzędem temu, kto wie, czemu służy to
wprowadzenie do tematu, skoro Magdalena Gawin wiedzie nas wprost do wyznania,
iż obserwuje z niepokojem (sic!), że „historycy
XX wieku nie chodzą do archiwów”. I dodaje od razu, „korzystają głównie ze
wspomnień, listów, korespondencji [sic!],
prasy”.

Z respektu dla wypowiedzi minister Gawin i siebie
samego pytam o zasadność i konsekwencje tak daleko idącej opinii.

Pytam, zaskoczony, siebie w myślach, kto niby nie
chodzi do archiwum? Historycy XX wieku? Termin dla mnie zagadkowy, nie pochodzi
przypadkiem z czasów, kiedy wiek XIX brany był za odrębną epokę w dziejach
Polski? Czy historycy dziejów najnowszych używają terminu „historyk XX wieku”?
Rzecz do sprawdzenia.

I w związku z tym, czy jak ktoś, kto zajmuje się
jakimś zagadnieniem z lat 1864–1919 lub drugim, z lat 1880–1952, jak Magdalena
Gawin, to jest czy nie jest historykiem XX wieku?

A może wygodniejszy – myślę szybko – byłby termin: historyk
dziejów/czasów najnowszych, badacz dziejów najnowszych… Wówczas w zależności od
problematyki, jaką zgłębia, sam badacz określałby – jak zwykł to czynić –
wymiar czasowy; wedle trwania badanych zjawisk, zwłaszcza prezentowanych w
tekście historycznym.

Pytam dalej, skąd profesor Gawin wie, że do archiwów
nie chodzą historycy XX wieku? Czy dysponuje wynikami badań frekwentowania
archiwów przez historyków XX wieku? Rejestrami odwiedzin?…

Do archiwum chodzą głównie Niemcy i Amerykanie – „sama
obserwowałam” – donosi dyskutantka. Pytam siebie po angielsku: doprawdy? Ja z
kolei w archiwum we Lwowie „sam obserwowałem” Czechów oraz dwie archiwistki,
być może miejscowe.

Moim zdaniem nie wystarczy „samej obserwować”, aby uznać, że obserwowani to Niemcy i Amerykanie. Niestety, aby stwierdzić, że to dodatkowo historycy i badacze XX wieku, trzeba się z nimi zapoznać. „Sama obserwowałam” nie jest wystarczającym wskazaniem zasadności tezy.

Po tych przymiarkach rozumienia wypowiedzi postanawiam
uznać, że niewiele mi z tego przyszło.

Kolejna kwestia, bodaj ważniejsza, to pytanie: czyżby
autorka wypowiedzi panelowej uznała, że teza, iż polscy historycy XX wieku nie
chodzą do archiwów, została przyjęta i prowadzi nas wszystkich do kolejnej?

Zauważmy roboczo, że rzeczeni historycy nie chodzą do
archiwum, czy to znaczy, że nie korzystają z zasobów archiwalnych?

Niestety, Magdalena Gawin tak sądzi. Mało tego, uważa,
że tak czynią, bo nie wiedzą, że źle czynią, lub sądzą, że czynią dobrze.

Nasza dyskutantka zdaje się pomijać istotne
okoliczności, które komplikowałyby postawioną przez nią diagnozę, jak się dalej
okaże, wygodną, by sformułować dyrektywy działaniowe wobec środowiska
humanistycznego miłe dla polityków i ideologów dobrej zmiany.

Powtórzmy więc: rzeczeni historycy, nie chodząc do archiwum, nie korzystają ze zbiorów archiwalnych? Ja uważam, przeciwnie niż moja oponentka. Historycy dzisiejsi podobno często już – a niektórzy z nich wyłącznie – korzystają z archiwalnych zasobów sieciowych. Jeśli nie ulegli perswazji Arlette Farge, to nawet sobie to chwalą. Korzystają z nich wygodnie w domu, w pracy, w parku. Do archiwum idą z dziećmi i żoną w dni otwarte, by poczuć jego zapach.

Poważany recenzent odrzucił poważny profesorski wniosek
o poważne finansowanie kwerendy archiwalnej w Wiedniu, wraz z finansowaniem
codziennej kawy w poważanej kawiarni, ponieważ jak uzasadnił, ten zbiór
archiwalny niezbędny dla poważnego projektu badawczego dostępny jest od lat w
sieci. „Tę kwerendę może pan profesor odbyć w domu, a my nie wydamy ani grosza,
podsumował przewodniczący komisji grantowej. O dziwo, wniosek popierający
opinię recenzenta przeszedł jednym głosem.

Może być i tak, że historycy XX wieku nie chodzą do
archiwum, bo interesujące ich dokumenty, te brytyjskie, rosyjskie czy polskie,
nie są jeszcze lub nie będą na razie, a może za życia badacza czy wręcz nigdy
publicznie dostępne, lub dostęp do nich jest administracyjnie, politycznie
stale utrudniany. A może wiadomo, że choć pożądane dokumenty istniały, już nie
istnieją, zostały zagubione, zniszczone w dziejowych kataklizmach XX stulecia?

Wnosimy z tego, że niechodzenie do archiwum nie musi
oznaczać, iż niechodzący nie korzysta z zasobów archiwalnych.

Profesor Gawin przychodzi nam na pomoc, gdy twierdzi,
że prace historyków XX wieku oparte są na źródłach wtórnych. A są nimi, przypomnę,
m.in. „wspomnienia, listy, prasa, korespondencja [sic!]”…

Rodzi się domniemanie, że inkryminowani historycy nie
tylko nie chodzą do archiwum, ale i nie korzystają z ich zasobów online, gdyż
źródła przez nich wykorzystywane nie rezydują w archiwach.

Skoro uznawani są za historyków, mimo że nie korzystają ze źródeł archiwalnych, to w czym rzecz? Rzecz w tym, że źródła zgromadzone w archiwach są, wedle historyczki Magdaleny Gawin, większej rangi poznawczej niż te poza nimi. Tam są źródła pierwotne, one to dają dostęp do zasadniczych odcieni gawinowej przeszłości. Przeszłość badana – pani wiceminister – „to wszystkie odcienie historii”, których udało jej się dotknąć.

To strategie archiwizowania, decyzje archiwistów, co
gromadzić, a czego nie, podejmowane w ciągu wielu dziesiątków lat, przesądziły,
że to instytucje gromadzące archiwalia oferują zasadniczy obraz przeszłości – zdaje
się sądzić Magdalena Gawin. Istotnie prawda jest w dyspozycji archiwistów.
Archiwa są prawdogenne. Dostęp do prawdogennych źródeł zapewniają historykom
ci, którzy decydują o tym, co chronić w archiwach, co udostępniać, co się
zachowało… – musi sądzić pani wiceminister.

Historycy, którzy nie posługują się w swych pracach
danymi źródłowymi pochodzącymi z archiwum, po pierwsze, nie wnoszą do zasobu
wykorzystywanych w dyscyplinie, a już znarratywizowanych czy opracowanych,
powiedzmy, źródłoznawczo historycznych danych nowych informacji archiwalnych;
po drugie, fundują nam wtórny obraz przeszłości, pozbawiony pierwotnego rysu.
Ten pierwotny bierze się z archiwum i jest dla badania fundamentalny.

Prace historyczne oparte na artefaktach kultury
materialnej i symbolicznej, tj. wszelakich świadectwach przeszłości rozlokowanych
poza archiwami, są zdaniem profesor Gawin wtórne poznawczo, mniej wartościowe. Zaliczają
się do nich m.in. te oparte dokumentacyjnie na wspomnieniach, pamiętnikach,
listach, prasie… Prawdopodobnie nawet gdy niektóre z nich spoczywają w
archiwach, są przechowywane w instytucjach o innym statusie niż archiwa
państwowe czy regionalne.

Możemy sformułować już wstępne podsumowanie:

– opinia, że tzw. źródła archiwalne dają nam lepszy
dostęp do owych „wszystkich odcieni przeszłości” niż źródła wtórne, jest błędna
logicznie i rzeczowo. Jeśli przyznaje się źródłom wtórnym status źródła, to
niezbędne jest w kreśleniu, jak to lubi mówić panelistka, „wszystkich odcieni
przeszłości”, użycie wszystkich świadectw o nich, w tym wtórnych. Jak
wszystkie, to wszystkie, tertium non
datur
.

To, jakie źródło daje dostęp do konkretnej badanej przez historyka rzeczywistości, decyduje on sam i wspólnota badawcza. Wspólnota seminaryjna, która go kształci, wspólnota instytutowa, dyscyplinarna ocenia, przyjmuje do swego grona i recenzuje. O tym, czy historyk uzyskał dostęp do badanej rzeczywistości i uczynił to zgodnie z regułami rzemiosła, decyduje wspólnota badawcza. To, czy badacz wszedł do wspólnoty badawczej, zależy np. od tego, czy otrzymał on zaproszenie na poważną konferencję naukową od kogoś, kto nie jest kolegą jego promotora, a zapraszający nie zna go osobiście.

Bynajmniej nie to, gdzie się znajduje i kto jest
„wytwórcą” danego artefaktu, przesądza, czy akt poznawczy i wysiłek badawczy eksplorujący
go jako źródło historyczne zostanie uznany za profesjonalny. Archiwum to nie zbiór
źródeł historycznych, to tylko archiwalia.

To nie ci, którzy decydują, co przechowywać w
archiwach, rozstrzygają, co umożliwia uzyskanie „wszystkich barw/odcieni
przeszłości”.

Światowe i polskie archiwa są wypełnione kilometrami
archiwaliów, które nigdy nie odegrają żadnej roli w badaniu historycznym. Nigdy
nie zostaną źródłami historycznymi – źródłem historycznym jest każdy artefakt
kultury, wszelka pozostałość po ludzkiej przeszłości, które w poznaniu
historycznym posłużyły jako świadectwo uzasadniające tezy narracji
historycznej, a narracja w następstwie tego uzyskała legitymizację wspólnoty
badawczej, co najmniej danej specjalności.

* * *

Pogląd zakładający, że prace oparte na archiwaliach
zapewniają jakoby lepszy dostęp do badanej rzeczywistości, legł w gruzach
jeszcze w XIX w. W ciągu ostatnich stu lat przedmiotem poznania historycznego
stał się całokształt minionego okołoludzkiego świata. W związku z tym
świadectwa o tak rozumianej rzeczywistości badanej, dajmy na to, Polski, nie
zostały zatrzaśnięte wyłącznie w archiwach, ani nawet w bibliotekach. Artefakty
kultury materialnej, świadectwa otoczenia naturalnego człowieka nie zostały
uwięzione w archiwach ani muzeach, choć w muzeach zamyka się nawet historię
Polski.

Wspieranie – przez nagradzanie, granty, punktowanie
wyżej w ocenie dorobku itp. – prac, które wykorzystują tzw. źródła pierwotne,
co proponuje wpływowy reprezentant sił nadchodzącej reformy, jest spychaniem
nauki w zaścianek. Historia polityczna, dzisiaj zaniechana zdaniem profesor
Gawin, moim przeciwnie, nic nie zyska na lansowaniu historii archiwistyczno-faktograficznej.
Historiografia nie stanie się wybitniejsza, kiedy odizoluje się od płynących z
Zachodu – według Magdaleny Gawin – „zasłaniających dostęp do wielu odcieni
przeszłości, pojęć”. Na szczęście to mrzonka uwiedzionej przez dobrą zmianę
historyczki.

* * *

„Wszystkie prace XX-wieczników są wtórne”, grzmi profesor Gawin. I dodaje: „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”.

A cóż w takim razie przyjdzie nam sądzić o jej
twórczości, skoro wszystkie są przepisywane. Czyżby określenie „historycy
XX wieku”, jakie lansuje profesorka, wyklucza ją z tego kolektywu? Dwie jej
monografie mają takie oto, jedna 1864–1919, druga 1880–1952, ramy chronologiczne.
Czy opinia o tym, że wszystkie prace dotyczące XX w. są przepisywane, to rodzaj
coming out-u? Czy tylko niefrasobliwe
dezawuowanie siebie i kolegów?

Przepisywanie z innych tekstów najszerzej rozumiane to
różnorodność rozpięta w skali od cytatu do plagiatu. Jedyne niedopuszczalne,
etycznie i prawnie, to plagiat. Reszta zależy od klasy promotorów, recenzentów,
etosu i etyki zawodowej historyków. Tu nic się nie wywojuje, żadne chodzenie do
archiwów i spisywanie niespisanych dotąd dokumentów archiwalnych nic nie da.
Niczego się nie da zabronić. Potrzebna jest umiejętność wcielenia wszelkich
świadectw, także niepisanych, że tak się staroświecko wyrażę, w empirię badania
historycznego. Nic tu do roboty dla odgórnych rygorów.

W wypowiedzi profesor Gawin, jest nadmiernie dużo
wyrażeń generalnie kwantyfikujących.

Nadużywanie dużego kwantyfikatora (np.„wszystkie są przepisywane”) obok nagminnego braku uzasadnienia dla kategorycznych sądów, których symptomem są wyrażenia generalnie kwantyfikujące, prowadzi do tego, że nawet opinie kryjące pod zbyt silnym kwantyfikatorem jakieś ziarno sensu nie mogą być potraktowane serio. Stają się nonsensami. W postaci wygłaszanej przez Magdalenę Gawin nie bronią się, gdyż użycie wyrażeń kwantyfikujących „wszyscy”, „każdy”, „zawsze’, „nikt”, „nic” itp. naraża je na banalną falsyfikację. Przecież wiemy, że nie jest tak, iż „wszystkie prace dotyczące XX wieku są przepisywane”. Te mankamenty sądów formułowanych przez profesor Gawin wiodą do bolesnych skutków merytorycznych i nie tylko takich. Niezależnie od tego, co jest tym przepisywaniem, jeśli byłoby tak, że rzeczywiście wszyscy by przepisywali, znaczyłoby to, że musi to być praktyka niespotykanie rozpowszechniona, trudno zatem byłoby ją uznawać za naganną. Rozwijając tę kwestię, podkreślam, że nie należy przechodzić do porządku dziennego nad tą retoryczną manierą perswazyjną, skoro bowiem wypowiedź ma mieć w miarę jasny sens komunikacyjny, nie mogę się godzić, że nie wiem, co kto orzeka.

Jak można wobec imponującej miastu i światu twórczości
profesora Andrzeja Nowaka, chrześcijańskiego pisarza historycznego, łowcy
bardzo wielu wyrazów uznania i nagród, orderów i splendorów, a dodam jeszcze,
klasyka gatunku tradycyjna historia polityczna, powiedzieć, że historia
polityczna jest w zaniechaniu. Mało tego, jak można profesorowi Nowakowi i
historykom XX wieku zadekretować, że ich prace są przepisywane, przyganić, że nie
chodzą do archiwów, zarzucić, że wykorzystują tylko źródła pośrednie, ubolewać,
że ich prace są wtórne. Każda z tych opinii jest konglomeratem piętrowych
głupstw. Dowodem braku pojęcia, o czym się mówi, i kontroli nad tym, co się
mówi.

Dicta Magdaleny Gawin są dodatkowo nadzwyczajną nonszalancją w kontekście stanowiska, jakie powierzyła jej „dobra zmiana”. Cokolwiek powiedzieć, o tym, w jakie MKiDzN dostało się ręce, to jest to polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Profesor Nowak nie tylko wziął profesor Gawin do redagowanego przez siebie tomu, ale jest bodaj największym pieszczoszkiem reżimu wśród historyków, którego funkcjonariuszem jest pani wiceminister od dziedzictwa narodowego. Nieprawda, że nic mi do tego. Martwi mnie nie to, że opinia o historii politycznej i historykach dziejów najnowszych jest z powodu nonszalancji Magdaleny Gawin dyskredytująca i nietrafna. Nawet nie to mnie gorszy, że mało kto przydaje powagi tym opiniom, mało kto zauważył je jako takie. Opinia naukowa i ta polityczna w obozie prawicy nie bierze serio jak dotąd tych na świat wygłoszonych rewelacji pani swojej wiceminister. Ubolewam, że koledzy historycy bliscy mi pod każdym względem nieprzyzwoicie kurtuazyjnie potraktowali to wystąpienie, choć jest to moim zdaniem zapowiedź groźnych dla naszych następców zmian. Proszę posłuchać, co powiedział moderator tego panelu. Proszę zobaczyć w nim mentora komisji reformującej humanistykę. Jest jeszcze rewolucyjna aktywność nowego ministra edukacji i nauki. Uniwersytet to nie fabryka ciężarówek Lublin z czasów PRL.

Smuci mnie, że reformować humanistykę będzie koleżanka
historyczka o niezwykle skromnej wiedzy i nikłym doświadczeniu w domenie, w
której ma odegrać ważną dla nas rolę. Wiem, „dobra zmiana” kadrami pozytywnie nie
zaskakuje. Pani minister prowadziła jednak własne badania i, jak słyszę,
opublikowała cenione książki. Jeśli ktoś na nią naciska, to radzę koleżance
historyczce w to nie wchodzić. W środowisku może to pani bardzo zaszkodzić,
dobrych historyków, jak sama głosi, jest mało, a „dobra zmiana” może odejść.
Nic, co dobre, nie jest wieczne. Martwi mnie, że jej panelowe poglądy to krzywe
zwierciadło słabo zinternalizowanych cudzych opinii. Dowodem na to niech będzie
brak arkuszowego solidnego artykułu do solidnego czasopisma autorstwa pani wiceminister
o tym, o czym mówiła na X Kongresie. Martwi także, że bodaj nikt nie bierze jej
opinii na serio. Smuci mnie, że w takim kontekście reforma humanistyki może zaszkodzić
moim dzieciom.

* * *

Profesor Gawin, napomykając na koniec swej wypowiedzi
w trakcie panelu, „że jesteśmy w przededniu reformy humanistyki”, chwilę
później dorzuciła: „musimy [siąść i – dopisek mój, W.W.] sobie przepowiedzieć
problemy…”.

Zgadzam się. Oj, tak. Musicie sobie Państwo wiele rzeczy
przepowiedzieć…


Korekta językowa: Beata Bińko