Wycinanki (164)

Karakony – tarakany – karaluchy…

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (164)

Karakony – tarakany – karaluchy…



„Spotykam w holu w akademiku w Moskwie płaczącą koleżankę z macierzystego uniwersytetu. Przyjechała na tydzień do Instytutu Językoznawstwa Akademii Nauk. Nie zostanę tu – powiada – i co najgorsze, nie ma miejsc na powrót samolotem, szlocha. Tu są karaluchy, donosi mi z przerażeniem, Ja mówię: wiem brązowe. Miejscowi nazywają je jakoś z turecka: tarakany…Tydzień wytrzymasz, uspokajam. Gdy włączysz światło, to szybko chowają się. Na bilety na wcześniejszy powrót do kraju nie ma szans. Proponuję więc bilety na balet….Idziemy na balet harlemski, który występuje gościnnie w kremlowskim pałacu. Ania odżywa…Idziemy do moich znajomych w gości. Później zdobywam dla niej pojedynczy pokój, jeden z tych gościnnych. Przekonuję w znany mi już dobrze sposób panie z recepcji akademika, że jej się należy. Tydzień mija szybko, odwożę ją na lotnisko. Pamiętajcie: nie należy jeździć na wschód bez kwarantanny kulturowej lub niebezpiecznie poruszać się tam bez stosownego guide`a po życiu codziennym w czasach późnej pierestrojki”[1]

Nie ma złudzeń.  Na motywach Metamorfozy Kafki myślę o opowiastce Bruno Schulza [2]:

„Chciałem cię już od dawna zapytać: prawda, że to jest on? – I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili, żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując wzbierający gniew, spytałem: – Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które rozsiewasz o ojcu?

Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu porządkować. – Jakie kłamstwa? – spytała mrugając oczyma, które były puste, nalane ciemnym błękitem, bez białka. – Znam je od Adeli – rzekłem – ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę.

Usta jej drżały lekko, źrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. – Nie kłamałam – rzekła, a usta – jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje jak kobieta mężczyznę. – Z tymi karakonami to prawda – sam przecież pamiętasz… – Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną, pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić z nagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlegnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczącą, czarną linią na tablicy podłogi. Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm długo wytrzymać nie może. Straszliwa odraza zamieniała jego twarz w stężałą maskę tragiczną, w której tylko źrenice, ukryte za dolną powieką, leżały na czatach, napięte jak cięciwy, w wiecznej podejrzliwości. Z dzikim wrzaskiem zrywał się nagle z siedzenia, leciał na oślep w kąt pokoju i już podnosił dziryt, na którym utkwiony ogromny karakon przebierał rozpaczliwie gmatwaniną swych nóg. Adela przychodziła wówczas blademu ze zgrozy z pomocą i odbierała lancę wraz z utkwionym trofeum, ażeby ją utopić w cebrzyku. Już wówczas jednak nie umiałbym był powiedzieć, czy obrazy te zaszczepiły mi opowiadania Adeli, czy też sam byłem ich świadkiem. Ojciec mój nie posiadał już wtedy tej siły odpornej, która zdrowych ludzi broni od fascynacji wstrętu. Zamiast odgraniczyć się do straszliwej siły atrakcyjnej tej fascynacji, ojciec mój, wydany na łup szału, wplątywał się w nią coraz bardziej. Smutne skutki nie dały długo na siebie czekać. Wnet pojawiły się pierwsze podejrzane znaki, które napełniły nas przerażeniem i smutkiem. Zachowanie ojca zmieniło się. Szał jego, euforia jego podniecenia przygasła. W ruchach i mimice jęły się zdradzać znaki złego sumienia. Zaczął nas unikać. Krył się dzień cały po kątach, w szafach, pod pierzyną. .Widziałem go nieraz, jak w zamyśleniu oglądał własne ręce, badał konsystencję skóry, paznokci, na których występować zaczęły czarne plamy, jak łuski karakona. W dzień opierał się jeszcze ostatkami sił, walczył, ale w nocy fascynacja uderzała nań potężnymi arakami. Widziałem go późną nocą, w świetle świecy stojącej na podłodze. Mój ojciec leżał na ziemi nagi, popstrzony czarnymi plamami totemu, pokreślony liniami żeber, fantastycznym rysunkiem przeświecającej na zewnątrz anatomii, leżał na czworakach, opętany fascynacją awersji, która go wciągała w głąb swych zawiłych dróg. Mój ojciec poruszał się wieloczłonkowym, skomplikowanym ruchem dziwnego rytuału, w którym ze zgrozą poznałem imitację ceremoniału karakoniego.

Od tego czasu wyrzekliśmy się ojca. Podobieństwo do karakona występowało z dniem każdym wyraźniej – mój ojciec zamieniał się w karakona. Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz rzadziej, całymi tygodniami znikał gdzieś na swych karakonich drogach – przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełności z tym czarnym niesamowitym plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy też był może między tymi martwymi owadami, które Adela co rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała?

– A jednak – powiedziałem zdetonowany – jestem pewny, że ten kondor to on. – Matka spojrzała na mnie spod rzęs: – Nie dręcz mnie, drogi – mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje jako komiwojażer po kraju – przecież wiesz, że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed świtem jeszcze dalej odjechać.”[3]



[1]Wojciech Wrzosek, Wycinanki, Poznań 2010…, s. 39;

[2] Franz Kafka, Wyrok, przełożył Juliusz Kydryński, z dzieł Franza Kafki, tom V,  London 1993; http://comporecordeyros.cba.pl/lektury/Kafka%20Franz%20-%20Opowiadania.pdf; zwracam uwagę na fragment, który jest światem jakby równoległym do dramatu jaki rozegrał się w rodzinie Samsów.

[3] Bruno Schulz, Sklepy cynamonowe, Warszawa 1991, s. 64-65; https://docer.tips/schulz-b-sklepy-cynamonowe.html, s. 48-50.

Pobierz PDFDrukuj tekst