Wycinanki 8

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki 8

Wymyka się minister Czarnek krytyce, bo żywiołowo i z zapałem uprawia różne rodzaje dyskursów jednocześnie. Jest doktrynerem w sferze nauki i nauczania. Jest fanatykiem pobożnych życzeń i bolszewickich metod modernizowania[1]. Minister Czarnek w ciągu jednego dnia stał się ekspertem od edukacji, tak jak ja stałem się katolikiem, gdym został ochrzczony. Jest znawcą cywilizacji, chrześcijaństwa, katolicyzmu, zjawisk kulturowych, prawnych… Specjalistą od omal wszystkiego został wtedy, gdy przyznano mu stopień doktora habilitowanego i powierzono mu funkcję ministra. We wszystkich tych rolach niesie go rewolucyjny zapał[2]. Dał się wcześniej poznać, gdy opowiedział się prostacko po stronie zacietrzewionego narodowo-katolickiego widzenia świata, po stronie najbardziej obskuranckich i obłudnych ludzi w Kościele.

Jego wypowiedzi są nieinteligentne, gdy mówi o nauce, nauczaniu, wychowaniu, od których to dziedzin jest ministrem, niegodne i nieprzyzwoite w sferze wartości i obyczajów, nieuczciwe pomawiające i urągające innym.

Stwierdziliśmy, że opinie ministra są referencyjnie półprzezroczyste, a może nawet i ćwierćprzezroczyste. To, o co chodzi rzeczywiście, jest zasłonięte przed populistycznym odbiorcą. Ujawnienie ich uniemożliwiałoby mu ukrycie się pod płaszczykiem zbożnych intencji. Zwykle są to pobożne życzenia, mrzonki, utopie w szatach bałamuctwa, obłudy, hipokryzji. Nikczemna retoryka występuje wtedy, gdy „ktoś ma jakieś uprzedzenie, przekonanie albo interes i wytacza coraz bardziej desperackie i wyświechtane argumenty na obronę swojego stanowiska – nie przemawia do niego rozsądek ani fakty”[3].

Nikczemna retoryka[4], wiecowa demagogia ministra Czarnka to zachłyśniecie się władzą kogoś, kto do niej nie dojrzał i nie dorósł. Potoki pochopności, wykonywanie pracy państwowej poprzez ogłaszanie zamiarów ministerialnych i rządowych na imprezach wyznaniowych, rytualnych wiecach partyjnych to dowód na jednoznacznie wyznaniowo-polityczne cele, jakie sobie ministerstwo stawia, a rząd popiera. Gdy wierni coraz słabiej reagują na namowy i perswazje Kościoła, wkroczy państwo, które zmusi ludzi do powrotu na jego łono? To jakieś zaległe sprawy z przeszłości?

Środowisko akademickie od tego jest, aby owe ćwierćprzezroczyste intencje obnażyć. I to się stało. Tak zwany pakiet wolnościowy został rozpoznany przez Prezydium KRASP jako próba administracyjnego zalegalizowania dyskursów pozanaukowych, w tym szczególnie wyznaniowych, w środowisku akademickim. Ministrowi chodzi o to, aby legalizować światopoglądy religijne, przez uznanie, że te ostatnie mają walor naukowości. Zwłaszcza te jakoby chrześcijańskie i jakoby katolickie. Powrócić do stanu sprzed Rewolucji Francuskiej. Do zasady cuius regio eius religio.

Na uniwersytetach niewiele da się osiągnąć w celu przywrócenia obecności sacrum w nauce. Wiadomo jednak, że po stronie bojowników o reżimową wolność poznania jest mniejszość środowiska akademickiego, tak jak i po stronie aktywnych obrońców świeckiego uniwersytetu, autonomii, samorządności… także mniejszość wspólnoty akademickiej. Reszta to obszar oportunizmu i konformizmu. Ludzie, którzy przyłączają się do zwycięzców, protestują w kuluarach konferencji, na bankietach i furszetach, w kawiarniach, na grillach. Niestety, nie w miejscach, gdzie to mogłoby być skuteczne, grubo poniżej ich pozycji w środowisku i poziomu wpływu na innych.


[1] Mentalność bolszewicka tu u mnie to kategoria publicystyczna (to nie tzw. bolszewizm jako orientacja historiozoficzna, opisana onegdaj: R. Stobiecki, Bolszewizm a historia. Próba rekonstrukcji bolszewickiej filozofii dziejów, Łódź 1998, ani doktryna partii i ruchu wczesnokomunistycznego w dziejach Rosji i świata). Bolszewik buduje świat od nowa. Jak szwankował (może nawet całkiem nierzadko) nadzór kuratoryjny, to teraz go nie będzie. Będzie sterowanie z centrali. Dyrektorzy są zbyt suwerenni wobec władzy politycznej, należy więc zlikwidować wybory i wprowadzić desygnowanie. Zamiast nadzoru kuratorium – dozór kuratora.

Dotychczas uczniowie/rodzice mieli prawo wyboru religii lub etyki, lub ani religii, ani etyki. Będą mieli katolicyzm ciemniaków albo etykę katolicką (katechizm albo katechizacja etyczna)? To się nazywa wolność sumienia. Zamiast poprawić, naprawić, korygować… – wyrzucić, narzucić, wymusić. Bolszewik to ktoś, kto zniszczy, a potem powiada: się zobaczy, coś się wymyśli (np. zamiast Cerkwi Chrystusa Zbawiciela – basen). Tacy autorzy pomysłów z nieuctwa zostają spontanicznymi bolszewikami. Scentralizować, niech partia odpowiada. Nie wiedzą, że historia odrzuciła te na skróty drogi do raju.

[2] Minister Czarnek to ekspert, który nijak nie potrafił przekonać naszych rektorów jak ma wyglądać wolność na uczelniach. A tak ma być, jak on chce. Wolność to równouprawnienie i równość, wszędzie zatem pól na pół z Kościołem. Inaczej Czarnek ukróci dotowanie tym, którzy mają inne zdanie. Dał na Encyklopedię, która mogłaby być grubo taniej nieczytana online, niż będzie drogo nieczytana w sztywnej oprawie. Fachowcom to po nic, niefachowcom do niczego. Czy minister powiadomi, ile sprzedano egzemplarzy? Każda parafia kupi choćby po jednym tomie? Czy Polska Fundacja Narodowa kupi i rozda narodowi? Będzie się nią meblować gabinet ministra? Dobry Pan daje na to i na tamto, bo tak. Doktryna „i nasze czasopisma” zastąpiła zasadę „lub czasopisma”. Czasopisma „z listy preferencji ministra Czarnka” awansowały nie tylko do czołówki polskiej, ale i światowej. Brawo, wreszcie nauki o rodzinie staną się naukami, czasopisma publikacjami rangi światowej, dekalog stanie się powszechnie rozumiany, mało tego, przestrzegany dzięki absolwentom od ojca Rydzyka. Minister Czarnek to sprawca cudu nad Wisłą.

[3] W.V.O. Quine, Różności. Słownik prawie filozoficzny, tłum. C. Cieśliński, Warszawa 1995, s. 176.

[4]Rhetoric, then, is sometimes nefarious and sometimes not. In its nefarious use it is the art or practice of defending a proposition on grouds other than one’s own reasons for defending it”. W.V.O., Quine, Quiddities. An Intermittently Philosophical Dictionary, Cambridge, Mass. 1987, s. 184.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki 7

WOJCIECH
WRZOSEK

Wycinanki 7

 

 

„Kiedy elektorat lub sędzia znajdują się pod wpływem retoryki demagoga, niewiele nam pomoże chłodny rozum i rzeczowa ocena faktów. My również użyjemy wówczas retoryki i odpłacimy pięknym za nadobne. Retoryka jest bezcennym homeopatycznym narzędziem, gdyż pozwala na odparcie jej własnych ataków[1].

Enuncjacje dr. hab. Czarnka byłyby niegodne uwagi, gdyby nie fakt, że popiera je rząd, w którym jest ministrem. Są to dzisiaj niestety poglądy, zamiary i działania ministra edukacji i nauki, a nie tylko kolejna kompromitacja szeregowego pracownika uczelni.

Realizacja planów ministerstwa byłaby katastrofą dla naszych dzieci i wnuków, szkół i uczelni. Nie chce się wierzyć, aby w imię wolności przekonań można było lansować pozanaukowe imaginacje na uniwersytecie lub uznawać na powrót, że religia ma taką samą rację bytu na uczelni jak nauka. Jeszcze kilka lat temu za absurd uważaliśmy te przepowiednie, które już dzisiaj się ziściły. Indoktrynacja religijna i polityczna w szkole. Niemożliwe staje się rzeczywistością.

Próbowałem wskazać niektóre tylko bałamuctwa, jakie głosi minister Czarnek, propagując swe działania[2]. Musimy uświadamiać, komu się da, czym grozi wcielenie w życie jego planów. Apelowanie o prawdę o rodzinie było jeno forpocztą manipulacji politycznych.

Nigdy nie poświęciłbym swej uwagi – i wielu z nas uczyniłoby podobnie – temu, co głosi jakiś kolejny admirator idei ONR-u, fanatyk Kościoła w wydaniu ojca Rydzyka[3]. Tu jednak sytuacja jest inna. Grozi nam to, że Przemysław Czarnek zrealizuje plan, jaki mają jego mocodawcy. Jest nim taka przebudowa państwa i taka indoktrynacja społeczeństwa, aby zapewnić jak najdłużej władzę pałającym osobistą zemstą przywódcom i korzystającym z ich desperacji wszelkiej maści służalcom.

Nawoływania, pohukiwania, groźby i insynuacje to styl bycia ministra Czarnka[4]. To nikczemna retoryka w służbie obskuranckich poglądów. Kariera medialna ministra to niemal codzienne złowrogie dla nas wieści. Popiera go zdyscyplinowany milczący myślą, mową i uczynkiem elektorat i spoglądająca na szczyt piramidy władzy bezmyślna klientela reżimu[5].

Zamysły zmian i reform, głoszone w nikczemnej retoryce zwulgaryzowanych pryncypiów katechizmu i popierane przez zdemoralizowany instytucjonalny Kościół oraz jego sekty to sposób na utrzymanie władzy. Niedawna groźba porażki w wyborach prezydenckich uświadomiła niektórym z obozu rządzącego, że tylko zmowa z Kościołem pozwoli oddalić groźbę jej utraty.

Przemysław Czarnek, bojówkarz z temperamentu, fanatyk z niewiedzy, codziennie mobilizuje do boju z ostojami społeczeństwa demokratycznego. Ostatnio z samorządowym, obywatelskim i rodzicielskim wpływem na szkoły oraz ze środowiskiem akademickim, cywilizacyjnym konkurentem dla jego prostolinijnej cywilizacji ciemnej wiary. To żaden plan uzdrowienia sytuacji w szkołach, to próba spacyfikowania nauczycieli, którzy sprzeciwili się degradacji edukacji, pauperyzacji zawodu, lekceważenia potrzeb środowiska pracowników oświaty. W czasach strajków nauczycielskich poważnie zagrozili panowaniu rządzących. To młodzież szkolna i studencka napędziła władzy strachu w czasie tzw. strajku kobiet.

Groźby wobec środowiska nauczycielskiego, dławienie odruchów protestu i niezgody to zadanie dla mentalnego hunwejbina. Wraz z grupą klakierów i doradców sądzi on, jak widać, że gdy wprowadzi do szkół blok partyjnej indoktrynacji, to przysłuży się wodzowi i ojczyźnie. Gdy spacyfikuje postponowane przez lata wolnej Polski i szykanowane ostatnio środowisko nauczycieli i pracowników oświaty i wychowania, to zasłuży się partii i Kościołowi.

Obiecałem, że wytłumaczę się z użycia określenia „referencyjnie półprzezroczyste; jako charakteryzującego oficjalne i wiecowe enuncjacje ministra Przemysława Czarnka. Podtrzymuję. A także to, jak powstaje potężny blok narodowej indoktrynacji w szkole.


[1] W.V.O. Quine, Różności. Słownik prawie filozoficzny, tłum. C. Cieśliński, Warszawa 1995, s. 175. „[…] Rhetoric is invaluable homeopathically in withstanding its own assaults”, zob. tegoż, Quiddities. An Intermittently Philosophical Dictionary, Cambridge, Mass. 1987, s. 183 (wyróżnienie moje – W.W.). Wycinanki (5) i (6) to próby retoryki rozumu, ale…

[2] Bałamuctwem wolałbym jednak określać zwodzenie – nie całkiem serio, niegroźne – wprowadzanie w błąd. W odniesieniu do misling w oryginale u Quine’a (w polskiej wersji: bałamuctwa) mamy paletę znaczeń, od zwodzenia, uwodzenia (ang. firtation) przez „łagodną formę oszustwa” (the restrained sort of deception) po „nikczemną retorykę” (nefarious rethoric). Tegoż, Różności…, s. 22–23; 175–177; tegoż, Quiddities…, s. 134–136.. A może the restrained sort of deception to byłoby coś w rodzaju „ściemniać” (wtedy też misling byłoby niedaleko od obscurity). Gdy tłumacz opuszcza zawiły wstęp do hasła, musimy sprawdzać, co się dzieje.

Tak czy owak, eksklamacje ministra to raczej przykłady haniebnej retoryki (nefarious rethoric) niż tylko niegroźne bałamuctwa.

[3] Bardzo trudno jest dyskutować z kimś, kto pasuje do obrazka przypomnianego przez Alberta Moravię: „Nie można być równocześnie faszystą, człowiekiem inteligentnym i uczciwym. Bo jeśli ktoś jest faszystą, nie jest ani inteligentny, ani uczciwy; jeśli jest faszystą i człowiekiem uczciwym, nie jest inteligentny; a jeśli jest inteligentny i jest faszystą, nie jest uczciwy”. A. Moravia, A. Elkann, Życie Alberta Moravii, tłum. H. Kralowa, Warszawa 1996, s. 194. Wiadomo, że koledzy włoskiego pisarza, autorzy tego dowcipnego paszkwilu, byli kawiarnianymi antyfaszystami. Proszę pamiętać, że mówiąc „faszysta”, autor Konformisty i jego koledzy artyści mają na myśli włoski faszyzm. Wiemy, że to godny potępienia pomysł na świat, jednak nie to samo, co nazizm. Moim zdaniem Przemysław Czarnek jest bezmyślnym radykalnym patriotą, tj. nacjonalistą. Jawnie i w skrytości duszy. Bywa, że chełpliwie i ostentacyjnie dyskryminuje/eksklawizuje Innych, także dlatego że jest nieinteligentny i nieuczciwy. W skali międzynarodowej to byłby wstyd nie do pomyślenia. Opinia międzynarodowa ten nasz aktualny standard ma już rozpoznany. Pozostaje żenada. Gdyby taki minister gdzieś w cywilizowanym świecie tak się nagle skompromitował, byłby natychmiast odwołany. A tu skompromitował się spektakularnie przed powołaniem. Można by rzec, został przez swych mocodawców nagrodzony stanowiskiem i nadal robi swoje. Tego już w świecie, do którego jakoby aspirujemy, nie ma.

[4] „Jednym z przykładów Randala Marlina – przytacza Quine – jest nagłówek »Papież uniemożliwia Bar Micwę«. Przyjazd papieża do miasta spowodował korek uliczny, co sprawiło, że synagoga stała się niedostępna, nagłówek jednak może sugerować, że papież jest wrogiem Żydów. Jest to bardzo podstępna sztuczka: skutecznie wpływa na ludzkie umysły, a jednocześnie trzyma się w pewnym sensie tego, co weryfikowalne”. Cyt. za: W.V.O. Quine, Różności…, s. 176, Podobnie Czarnek krzyczy, że występne jest organizowanie w szkole spotkań na temat konstytucji, strofuje Prezydium KRASP, infantylnie ocenia rektora UJ. Sugeruje maluczkim, że ma prawo i obyczaj, aby strofować rektorów i nadto że minister edukacji i nauki może ganić za propagowanie konstytucji, na którą przysięgał, obejmując stanowisko.

[5] Reżim to system władzy, ale u mnie tu: rząd, władza, która mnoży bezprawie, poczynając od siebie.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (6)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (6)

Czy minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki konglomeratowi dyscyplin zwanego naukami o rodzinie?

Wszyscy zajmujący się nauką mają stałe problemy z prawdą. I to jest nauki przypadłość definicyjna. Tylko nienaukowe, zdogmatyzowane systemy przekonań, które mają mocno skonwencjonalizowane metody dochodzenia do nich,  – odporne na falsyfikację, nie podające się weryfikacji -, nie mają problemów z prawdą. Powielają przekonania o tym, co jakie jest i upowszechniają je wedle zestandaryzowanych metod i zrytualizowanych sposobów.

Historycznie biorąc nie ma takich dziedzin wiedzy naukowej, które oferowałoby ustalenia ostateczne, nie podlegające reinterpretacjom. Wszystkie dziedziny nauki stale ustalają na nowo prawdę, a i ona sama jako uniwersum metafizyczne jest historycznie zmienna. Nic w kulturze, ani w naturze widzianej przez kulturę (np. przez reprezentujące ją np. nauki przyrodnicze) nie jest niehistoryczne.

Prawda naukowa o rodzinie jest ujęta w narracjach naukowych. Jak dotąd nie kultywujemy jej na miarę ogromnych potrzeb, bo – powiedzmy tu tylko tyle –  byliśmy i jesteśmy „biedni” i źle naszą biedę dzielimy.

Na nauki o rodzinie, a te zaś spotkać można w uniwersytetach: kierunki studiów, specjalności, czy specjalizacje składają się zarówno dyscypliny i subdyscypliny naukowe oraz przedmioty kształtujące umiejętności i kompetencje praktyczne. Dyplom ukończenia takiej zorientowanej na uzyskanie określonej kompetencji zawodowej specjalności daje ściśle określone uprawnienia zawodowe. Jest swego rodzaju licencją zawodową np. doradcy rodzinnego, negocjatora w konfliktach rodzinnych, pracownika socjalnego, pracownika opieki społecznej, itp.[1] Bez stosownych kwalifikacji nie dostaniesz pracy w instytucjach publicznych i nie wolno ci niefachowców zatrudniać w agendach prywatnych.

Nadawanie statusu nauki przedmiotom dydaktyki akademickiej jest zbędne, bo niektóre za takie już są uznawane, inne bezpodstawnie, bo naukami nie są i nigdy – jeśli wolno tak mocno powiedzieć – nie będą.[2] Stąd, kierunkom studiów pod nazwą nauki o rodzinie status nauki, w ścisłym naukoznawczym, czy metodologicznym sensie,  do niczego nie jest potrzebny. Wystarczy, że współtworzą one program, który zrealizowany daje stosowną kompetencję zawodową.

Fundowanie tak rozumianym kierunkom studiów, bądź niejako zbiorowo tzw. naukom o rodzinie  statusu nauki zakrawa na nieporozumienie. W klasyfikacji nauk przyjętych w świecie np. pod zbiorowym nominatem: nauki o życiu, nauki o ziemi, nauki humanistyczne, czy nauki przyrodnicze występują nazwy dyscyplin już uznanych za naukowe.  Bynajmniej, nie w wyniku dekretu ministra. Pod nazwą nauki medyczne w spisie dyscyplin naukowych, znajdujemy tylko nauki. W programach studiów medycznych, są nie tylko nauki i nie tylko nauki medyczne.

Nauki o rodzinie zwykle nawet w uniwersytetach i na wydziałach teologicznych, to zbieranina dyscyplin zwykle i w dominującej mierze nie skażonych wyznaniowym a priori. To uznane  przez naukowe  agendy dyscypliny naukowe, lub dyscypliny naukowe stosowane.  To nauki w podstawowym znaczeniu, jak na przykład psychologia, socjologia a raczej subdyscypliny jak psychologie gerontologique, socjologie de la famille czy psychologie de la famille. Ponadto, przedmioty pomocnicze. [3] Tak być musi, bowiem nawet uniwersytety katolickie kształcić muszą specjalistów w obszarach wyspecyfikowanych kompetencji zawodowych.

Jeśliby z prawdą o rodzinie z perspektywy nauki był jakiś kłopot, to trzeba by wykazać, że tak właśnie jest i jaki to kłopot. Nie wystarczy ogłosić to w mediach. Jaki jest panie ministrze kłopot z prawdą o rodzinie. Gdzie ona jest? Gdzie ją pan ma zamiar usidlić? A może już pan ją posiadł? To jakaś monografia? Podręcznik, czy może poradnik? Biblia czy Kwiatek biblii, Uniwersytet Katolicki w Lyonie, czy Katolicki Uniwersytet Lubelski ? Jak nas pan minister tą prawdą oświeci, to co dalej zrobimy? Kto napisze podręcznik przysposobienia do życia w rodzinie dla szkół?


[1] Zob. Instytut Nauk o Rodzinie w Uniwersytecie  Katolickim w Lyonie Institut des Sciences de la Famille – UCLy  

[2] Proszę wybaczyć,  naprawianie auta nigdy nie jest – póki co – uznane za akt poznawczy/badawczy. Mechanik samochodowy , to nie pracownik naukowy.  Doradca rodzinny „naprawiający popsute relacje rodzinne”, to nie naukowiec. On korzysta z naukowej wiedzy opisowej i dyrektyw z niej wynikających, lecz nauką się nie zajmuje.

[3] W ramach tych ogólnych kategorii Families and Individuals in Societal Contexts, Internal Dynamics of Families, Human Growth and Development Across the Lifespan, Human Sexuality, Interpersonal Relationships, Family Resource Management, Parent Education and Guidance, Family Law and Public Policy, Professional Ethics and Practice, Family Life Education Methodology; Family Life Education and the CFLE Credential


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (5)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (5)

Czy
minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek chce zmobilizować nas do tego, aby
z pomocą akademickiej wiedzy o rodzinie i uznanych praktyk z niej wynikających –
w imię dobra wspólnego – wspomagać polską rodzinę?

Czy
przywrócenie prawdy o rodzinie, zdaniem ministra, to powrót do akademickiej
wiedzy o rodzinie? Czy minister, gdy nawołuje do przywrócenia prawdy o rodzinie
ma na myśli, tzw. dyscypliny występujące w akademickich programach nauczania? Czy
głoszą prawdę te spośród nich, które już naukami są?  Czy też staną się one siedliskiem prawdy, gdy
minister przyzna pozostałym status nauki? Czy wtedy wszystkie te dyscypliny
uzyskają naukoznawczy i metodologiczny status nauki, czy tylko biurokratyczny?

A
może na to proste rozwiązanie, aby po prawdę o rodzinie zwrócić się do nauki
minister nie wpada bo wie, że w nauce są problemy z prawdą? Zapytajmy, która z
dyscyplin naukowych podejrzewana jest o to, że zajmuje się rodziną i ma kłopoty
z prawdą? Jakie wspólnoty naukowe, dyscyplinarne, instytuty i centra badawcze,
zespoły problemowe i projekty badawcze… doświadczają kryzysu poznawczego na
tyle, że może to być postrzegane, jako problemy z prawdą? Trzeba ją odnajdywać
gdzie indziej, poza nauką?

Przeciwnie.
O fantastycznym rozwoju tych nauk i praktyk w domenie rodziny świadczą choćby
dane zamieszczone na stronie Krajowej Rady d/s. Stosunków w Rodzinie z Saint
Paul w Stanach Zjednoczonych. Towarzystwo założono
w 1938 r. Jest to:

„multidisciplinarity Professional
association focused solely on family research, practice, and education.  NCFR members are dedicated to understanding
and strengthening families. Our members come from more han 35 countries
and all 50 U.S. states, and include scholars, professionals, and students in
Family Science, Family Life Education, human development, marriage and family
therapy, sociology, psychology, anthropology, social work, theology, child
development, health, and more. Members work in research, college teaching and
pedagogy, program development, Family Life Education, counseling, and human
services.
  [1]

Na
stronie NCFR imponujący spis placówek naukowych zajmujących się tak czy inaczej
problemami rodziny. Jest tam około 2000 uniwersyteckich programów badawczych i edukacyjnych
w domenie family science w samych Stanach Zjednoczonych.[2]

 Placówek prowadzących badania nad rodziną,
edukujących w zakresie sciences de la famille, i praktykujących w zakresie ich
stosowania jest na świecie zatrzęsienie. [3] W Polsce wygląda to dużo
skromniej. W każdej dziedzinie życia – może poza siatkówką męską – jest
skromniej niż na świecie zwłaszcza, gdy porównujemy nie do średniej, a do elity.

Gdybyśmy
mieli specjalistów i agendy nastawione do wysyłania młodych i starszych po
naukę, lepiej dotowane, gdybyśmy chcieli skupić uwagę na  współpracy naukowej i wymianie doświadczeń
praktycznych, w kraju i poza nim, to moglibyśmy zrealizować każdą wypracowana
przez specjalistów strategię. Instytucje, w tym uczelnie zagraniczne mogłyby
przyjąć praktycznie dowolną liczbę studentów i doktorantów, a agendy pracujące
na rzecz rodziny, na staże praktykantów, pracowników służb socjalnych. Można
robić to na skalę przełomową i za środki europejskie. Prawda zwycięża nie bez
oręża.  Wystarczy mieć pieniądze.

Jeśli
ministra frasuje prawda naukowa o rodzinie, to niepotrzebnie. Ma się ona
znakomicie. Robi wspaniałe wrażenie. Programy naukowe, zespoły badawcze i centra
naukowe, interdyscyplinarność de facto, a nie na pozór, publikacje, seminaria,
konferencje, przygodne i cykliczne. Kompetencje towarzyszące, języki, sprzęt,
warunki studiowania… Środowiska, które proponują naukowe prawdy o rodzinie są
imponująco różnorodne i liczne.

W
tzw. naukach o rodzinie na świecie jest nieogarniana przez nasze zasoby kadrowe
ilość prawdy. Myślę o naukowych w tym akademickich – jej wcieleniach. Łącznie z
prawdami o rodzinie formułowanymi przez wydziały teologiczne i inne wyznaniowe
dyskursy o człowieku i rodzinie. Co komu potrzeba i co kogo boli. Tylko
pamiętajmy, jednak wtedy, gdy chcesz otrzymać certyfikat zawodowy, uprawnienia
do wykonywania zawodu w sferze publicznej, państwowej, samorządowej, ale i
prywatnej musisz zdobyć wiedzę i umiejętności w standardzie kształcenia
państwowego, świeckiego. [4]

Prawda
o rodzinie jest dostępna. Polska infrastruktura zapewne jest niedostateczna, w
sferze badań jak i aplikacji do praktyki społecznej, kadr, zaplecza
technicznego. A także gotowości społeczeństwa na asymilację pracy nowoczesnych
służb wspierających rodzinę.

A
może, Ministrowi Czarnkowi nie chodzi o naukową prawdę o rodzinie? Wołanie o
prawdę o rodzinie i jednocześnie o unaukowienie nauk o rodzinie, to bałamuctwa.
Intencje tego apelu ministra Czarnka są niejasne, bo referencyjnie półprzezroczyste[5]

Czy
minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki
konglomeratowi dyscyplin akademickich zwanych naukami o rodzinie?


[1] Degree Programs
in Family Science | National Council on Family Relations (ncfr.org)
.

[2] Https://www.ncfr.org/degree-programs…

[3] W
związku z zainteresowaniami ministra wystarczy przestudiować strony
prominentnych i mniej znanych uniwersytetów katolickich: amerykański Notre
Dame, belgijski Louvain, francuskie Lille i zwłaszcza Lyon, szwajcarski
Fryburg, czy niemiecki Freiburg, mediolański Del Sacro Cuore, itd. Wspaniałe
placówki, gdzie trzeba, to sacrum jest oddzielone od profanum.

[4] La
certification proffessionelle d`etat. Na przykład: diplôme d’État d’assistant familial ; diplôme d’État de médiateur
familial

[5] Marlin R., The Rhetoric of Action Description, Informal Logic, 6 (1984), s. 26-28, cyt za:  Quine W.V.O, Rożności. Słownik prawie filozoficzny, Warszawa 1995, s. 176. Wytłumaczę się bliżej z tej diagnozy w kolejnym odcinku.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (4)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (4)

Przez wycinanki (1) zdawkowo przemknął problem fikcji w dziele literackim. Napomknąłem między innymi o tym, że moi bliźni w studiowaniu historii byli wyznawcami mitu rzeczpospolitej sarmackiej czasów Sienkiewicza. Nie potrafili odróżnić historycznej scenerii epoki od powieściowej. Mało tego, faktografii historiograficznej od „faktografii” powieściowej. Czy powieściowe otoczenie Radziwiłłów to postaci potwierdzane w kręgach akademii, czy fikcyjne? Czy nasi przodkowie jedli to samo, co Zagłoba i Wołodyjowski, czy może to, co ekipa zdjęciowa Jerzego Hoffmana zdołała zdobyć w czasach wczesnego Gierka? Czy Kiemlicze opatrywali rany Kmicicowi wedle ówczesnej medycyny ludowej? Czy i jeśli tak, to w jakim stopniu Ketling, Hassling-Ketling of Elgin, Szkot, to major Hejking Kurlandczyk? Gdzie przebiega granica między realiami historycznymi a sceneriami powieściowymi? Czy to w ogóle jest istotne, skoro powieść to fikcja?

Niepowtarzalnym bohaterem historii jest sienkiewiczowski Chocim. To fikcyjna sceneria, np. miejsce fikcyjnej śmierci kluczowego fikcyjnego bohatera. Pod Chocimiem okrągłe czterysta lat temu umiera Karol Chodkiewicz, a „pod Chocimiem” w 1673 r. ginie Zagłoba. To są różne śmierci i różne miejsca pamięci. Czy w naszej pamięci zbiorowej bitwa chocimska to ta z 1621, czy może ta z roku 1673 Jana III Sobieskiego? Chocim wcielony w dzieje Rzeczypospolitej ze swym zmiennym obliczem materialnym to inny obiekt niż Chotyn, Хотин, Hotin?

Z kolei mit Zagłoby, legenda Jana III, zła sienkiewiczowska sława Radziwiłłów to już nie fikcja, to mity świadomości zbiorowej Polaków. Zagłoba to polski Odyseusz, jak chce Marceli Kosman.

We wszystkich obszarach uobecniania przeszłości spotykamy różne rodzaje fikcji. W dyskursach tych lansuje się różne rodzaje istnienia i różne wcielenia prawdy.

Roman Ingarden w polemice z Tadeuszem Kotarbińskim zawartej w dodatku do wydania swej rozprawy habilitacyjnej, „O pytaniach esencjalnych”, przywołując artykuł – jak to się wówczas pisało dra Borowskiego – z „Przeglądu Filozoficznego” 1922, R. 25, t. 4, stwierdza:

Dr Borowski zauważył, że i Chocim, pod którym miał zginąć fikcyjny Zagłoba, jest równie fikcyjny, podając do tego przesłankę ogólną: Wszelkie poszczególne elementy doświadczeniowe, wyrwane z zespołu realnego, a włączone do kompleksu fikcyjnego, tracą charakter realny i stają się fikcjami[1].

W narracjach Sienkiewicza zatem – przyznaje Ingarden za Borowskim – Chocim, Zagłoba, Jan Kazimierz, Radziwiłłowie są powieściową fikcją. Zgoda. Ale czy tego samego rodzaju? Czym różnią się „semantyki kulturowe” tych fikcji artystycznych od fikcji podjętych na motywach niefikcyjnych – historycznych odpowiednikach tych postaci? Na przykład Ketling, podobno na pierwowzorze źródłowego Hejkinga literacko sformatowany, tyle że wracać zamierzał do Szkocji, a nie Kurlandii? Zagłoba – sztandarowa i standardowa osobowość powieściowa – to swoisty semantyczny konglomerat[2]

Teza Borowskiego, zdaniem Ingardena wymagająca zwłaszcza w kontekście owych zagadkowych „elementów doświadczeniowych” rozpatrzenia szczegółowego, jest godna uwagi. Ja powiem, że ma godny uwagi potencjał interpretacyjny i retoryczny powab.

Sam Ingarden wstępnie ją akceptował, ale i korygował, i konkretyzował ją w innym dziele tak oto:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste.


[1] R. Ingarden, Z teorii języka i filozoficznych podstaw logiki, PWN, Warszawa 1972, s. 486, przyp. 1.

[2] Falstaff, Pyrgopolinik, a może Rudolf Korwin-Piotrowski bądź teść Sienkiewicza, Szatkiewicz, czy może Zagłoba Kraszewskiego? A może, i przecież, wszystko to razem – stereotypowy (sienkiewiczowski?) wizerunek szlachcica sarmaty?


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (3)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (3)

Od
ponad dziesięciu lat moim badaniom patronuje kategoria myślenia historycznego. Odgrywa w nich rolę swego rodzaju uniwersum
metafizycznego, wspólnego języka, który umożliwia porozumiewanie się. Wszyscy
zdają się zakładać, uwzględniać oczywistość
myślenia.

Gdy
stosuję je w argumentowaniu, nie potrzebuję, jak się okazało, precyzować, co to myślenie historyczne, bo dziedziczy ono swą
zrozumiałość po myśleniu. Jawnie bądź
milcząco podstawiam pod myślenie historyczne sieć kategorii i problematyzuję,
konkretyzuję to, o co mi chodzi. Od lat zastępuję je między innymi kategorią
metafory historiograficznej. Ta zaś jako figura językowa i kognitywna konceptualizuje
refleksję nad artykułowanym myśleniem historycznym, tj. tym, które wyraża się w
dyskursie historycznym. W mowie i piśmie.

Zastanawiam
się, dlaczego więc myślenie nie podlegało dotychczas choćby mojemu quasi-definiowaniu?
Stało się tak między innymi dlatego, że definiować musiałbym coś, co językowe w
dużej mierze „jeszcze” nie jest. Widocznie myślenie i myślenie historyczne w
moim rozumieniu i jako takie nie osiągnęło stanu artykułowanej mowy
wewnętrznej. Postaci gotowej do artykułowania wedle reżimu reguł językowych.
Mało tego, definiowanie podlega nie tylko regułom językowym, ale i regułom
definiowania. Interwencja tego, co już językowe, w sferę myślenia, która, jak
chcielibyśmy, językowa nie zawsze jest, powoduje poczucie daremności przedsięwzięcia.

Przytoczę
dwie – spośród wielu możliwych – opinie na temat tej trudności. Jedną z nich
sformułował Martin Heidegger w książeczce pt. Was heißt Denken? W wykładzie z semestru zimowego 1951/1952
znajdujemy taką oto diagnozę sytuacji:

Tego,
co „zwie się” na przykład pływaniem, nie uczymy się nigdy z rozpraw o pływaniu.
O tym, co zwie się pływaniem, mówi nam tylko skok do rzeki. Nigdy nie zdołamy
odpowiedzieć na pytanie, „Co zwie się myśleniem?”, jeśli podajemy określenie
pojęcia myślenia, definicję, i usilnie się nad nią rozwodzimy. Dalej nie
będziemy myśleć o myśleniu. Sytuujemy się poza samą refleksją, która myślenie
bierze za swój przedmiot (M. Heidegger, Co
zowie się myśleniem
, tłum. J. Mizera, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa–Wrocław
2000, s. 19).

Za
pozwoleniem, śmiem twierdzić, że analogia między myśleniem człowieka a nauką
(umiejętnością) pływania nie wydaje mi się tu trafna. Wbrew temu, co sugeruje
nam niemiecki filozof, człowiek zwykle nie uczy się myślenia z podręczników o
myśleniu. Sam Heidegger przecież twierdzi, że jest mu ono przyrodzone (s. 11). A
może powinno raczej chodzić o to, że odruchową dyspozycją człowieka jest myślenie,
tak jak pływanie – ale już nie człowieka – jest odruchem ryby? Ponadto pływanie
dla człowieka nie wydaje się tak życiowo istotne, jak dla ryby. Heideggerowi
chodzić może jednak o ideę, wedle której myślenia, aby je kultywować, trzeba
się nauczyć.

Myślenie
o myśleniu natrafia na rozliczne kłopoty, być może dlatego wielu myślicieli
traktuje je jako oczywistość do tego stopnia uniwersalną, że do konkretu
sprowadzić je może tylko dookreślenie. Wtedy też uruchamia się myślenie nie
tyle o myśleniu, ile o konkrecie, np. o myśleniu historycznym, a więc ponownie nie
o myśleniu per se.

Myślenie
z trudem poddaje się byciu obiektem myśli, przedmiotem myślenia, gdy jest tylko
samym myśleniem. Czy dlatego idea myślenia może pełnić funkcję metafizycznego
alibi dla wszelkich rozważań?

Trop
w tej sprawie podpowiada Aleksandr Piatigorski, sojusznik fenomenologii, znawca
filozofii orientalnych:

Filozofia
w zasadzie – co znakomicie pojmował Leibniz (a nie gorzej także Spinoza) –
zajmuje się nie przedmiotem, jakikolwiek by on był, lecz myśleniem o
przedmiocie. Filozofia postrzega swój konkretny przedmiot, dowolny konkretny
sens tylko poprzez myślenie o nim, w szczególności jako autorefleksję filozofa.
Filozof myśli najpierw nad własnym myśleniem, a dopiero potem nad tym, o czym
on myśli, i nad innym myśleniem (A. Piatigorskij, Szto takoje politiczeskaja fiłosofija, Jewropa, Мoskwa 2017, s. 8).

Zauważmy, że
tak czy owak aby mogły zajść finezyjnie oddzielone od siebie piętra myślenia,
musi być domniemywany przedmiot myślenia, nie zaś ono jako takie. Może to być przedmiot
pomyślany, np. Pegaz, Zagłoba, Lady Makbet, czy okrągła kwadratowa kopuła na
Berkeley College. Myśl, aby wędrować po piętrach, musi jednak mieć konkretny
„parter”.

Skoro myślenia
nie daje się ustanowić w roli przedmiotu dla myślenia, to może nie da się w
jednej operacji myśleć i być myślanym? W sytuacji, kiedy przechodzimy do
myślenia o jakimś obiekcie, porzucamy myślenie o myśleniu.

Koledzy
przypisują mi autorstwo zwrotu: „mam myśl i ją myślę…”. Nie może to jednak być
myśl o sobie samej.

Skrajną
świadomość trudności myślenia o myśleniu wyraża przypowieść (sic!) buddyjska:

Pewnego
razu Budda, Pan Nasz, zapytał Anandę: Jak myślisz, Anando, czy trudno jest
myśleć o Nirwanie? Przecież Nirwana jest niewyrażalna, niezmierzona, nie do
pomyślenia. Ananda odpowiedział: trudno, Panie, myśleć o Nirwanie,
niewyrażalnie, niemierzalnie, nie do pomyślenia, trudno. Budda Pan powiedział:
Słusznie, Anando, niewyrażalnie, niepomiernie, nie do pomyślenia trudno myśleć
o Nirwanie. Nieskończenie jednak trudniej, milion razy trudniej, kwadrylion
razy trudniej, niż pomyśleć o Nirwanie jest myśleć o myśli” (A. Piatigorski, Myslenije i nabludienije. Czetyrie lekcyi po
obsierwacyjonnoj fiłosofii
, Azbuka, Sankt-Peterburg 2016, s. 45).




Wycinanki (2)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (2)

Napomknąłem,
że prowadzący zajęcia ze wstępu do badań historycznych uraczył nas „podwójnie
swoją ekstrawagancją”. Jedna z nich to sprawa Trylogii, a druga? Gdy nasz pan
docent dostrzegł w mojej postawie wobec wkuwania Sienkiewicza wyraźny brak
entuzjazmu, polecił mi dowiedzieć się u źródeł, co to świerzopa. Miałem
przygotować na piśmie i przedstawić na zajęciach referat pod niczym
nieograniczonym wezwaniem: co to jest? Przy czym, jak zaznaczył, istotne
będzie, jak się do tego zabiorę.

Przebrnąłem szybko przez skojarzenie „gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”, przywołujące lekcje języka polskiego. Pamiętam, jak koleżanki z liceum, biorąc na świadka fragment z Inwokacji:

do tych pól malowanych zbożem rozmaitém,

wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;

gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała […],

suponowały,
że zdrożne nastroje Zosi i Telimeny brały się z kultywowanych przez nie spacerów
po obfitych łąkach raczej już wśród ziół soplicowskich podsuszonych gorącym bab-sk-im
latem. Świerzop, dzięcielina to jest to, dorzucały marzycielsko. Cały ten wstęp
do księgi pierwszej jest „jakiś nawiany”, powiadały. I erotyczny, dorzucił ktoś
z sali. Pojawienie się Zosi i klimat wokół niej, zwłaszcza wersy od 90 do 140,
ale i inne. Pani Profesor, czy to nie powinno być aby zakazane? Bez przesady,
skomentował ktoś inny.

W
tzw. dobrym liceum ustalaliśmy, cóż to świerzop i dzięcielina. Koleżanki
natrafiły na wiersz Konstantego Gałczyńskiego zwanego przez nas Ildefonsem,
czyli z francuska île défence (wyspa
obronna). W skrócie Il-defons, pseudo Karakuliambro.

Zacytowały
jego wiersz z 1934 roku pt. Ofiara
świerzopa
:

Jest w I Księdze „Pana Tadeusza”

taki ustęp, panie doktorze:

„Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”

I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała…

O Boże, Boże…

Tak,
tak, ma rację Ildefoncjusz, rzuciła Irena. Pani Profesor, neurastenia tu
wszystko wyjaśnia…

Gdy
więc na seminarium ze wstępu padło hasło „świerzopa”, myśli moje przebiegły
bliskie mi wówczas skojarzenia. Uznałem jednak, że trzeba zajrzeć do źródeł.

Mozoliłem się tydzień w bibliotece uniwersyteckiej, splendorując się prawem do korzystania z jej zacnych wnętrz i zasobów. Mistrz Konstanty trafnie ujął wysiłki podobne moim:

Potem ryłem w cyklopediach,

w katalogach i słownikach,

i w staropolskich tragediach,

i w herbarzach i w zielnikach […]

Przy
czym z tropem traw i ziół dałem sobie spokój, jeszcze zanim trafiłem do
biblioteki.

Przekonałem
się, że kwerenda słownikowa to badanie historyczne, to śledzenie zmienności
słów i rzeczy. To rejestr kultury, to językowy obraz polskich dziejów.
Najstarsze, pierwsze świadectwa istnienia i znaczenia słowa. To nauka, że
odniesienie przedmiotowe a znaczenie to różne aspekty kluczowego dla
humanistyki problemu: jak słowa łączą się ze światem. Co innego istnienie
przedmiotu, co innego woluntaryzm znaczeń. A może żywioł życia?

Mozolnie
spisane ręcznie na pięciu stronach dzieje nominału świerzopa to przypadkowe
tropy niedawnego jeszcze maturzysty. Słowniki i encyklopedie, a ich śladem
źródła narracyjne, pomniki piśmiennictwa i literatury dowodziły mi, że oto jest
to historia, która daje przyjemność odkrywania, obcowania z egzotyką
przeszłości.

To
tylko mądry profesor kartograf dał mi owo pierwsze doświadczenie obcowania z
domniemaną przeszłością, zapisaną w źródłach historycznych. Tak dzisiaj o nim
myślę, bo i znacznie więcej dowiedziałem się o nim później, gdy rozpoznawał
mnie już jako swego młodszego kolegę, a syn profesora był moim studentem.

Ale
do rzeczy:

Świerzopa, świerzepa, świerzepica – tak w staropolszczyźnie zowie się klacz. Bielski w XVI w. pisze: „Klaczę abo świerzepę, na którą ku potrzebie wsiadał przeciw nieprzyjacielowi, kazał wodzić pod dekiem złotogłowowym”. Dorohostajski w Hippice objaśnia, że „koń rżaniem długim znaczy pożądanie świerzopy”. Statut Litewski za konie stracone naznacza: „Cena koniom roboczym domorosłym: za konia abo za świerzopę dwie kopy groszy; za trzeciaka (trzylatka) źrzebca od roboczych świerzop dwie kopy groszy, za trzeciaczkę świerzopę dwie kopy. Pograbienie (zajęcie ze szkody) stada świerzopiego, gdy dzierżący to stado źrzebca (ogiera) abo świerzopę umorzył, nawiązka źrzebca ośm kop groszy, za świerzopę cztery”. Po śmierci męża „stado świerzopie, bydło dworne przy wdowie zostają” (Statut Lit.). (Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera, t. IV).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (1)

WOJCIECH
WRZOSEK

Wycinanki (1)

Jednym z pamiętnych epizodów z czasów mojego studiowania były zajęcia z docentem, który wprawdzie nie był specjalistą od wstępu do badań historycznych, ale powierzono mu zajęcia z tego reprezentującego ni to Historik, ni to Introduction przedmiotu zwanego w kuluarach studenckich „misiem”[1].

Znakomity
znawca kartografii historycznej, dyscypliny rozumianej także jako jedna z nauk
pomocniczych historii, zaskoczył nas podwójnie swoją ekstrawagancją. Po
pierwsze, wyłonił grupę liderów intelektualnych roku, organizując kolokwium z Trylogii
Henryka Sienkiewicza. Kto? Z kim?, Kiedy? I co? Taka fanatycznie faktograficzna
„Wielka Gra”. Pytał nas, jak się nazywał raz tylko w powieści z nazwiska wymieniony
osobnik, de facto statysta sytuacji, „kiedy
to Zagłoba, wychyliwszy, zawołał…? Co wówczas Zagłoba zawołał, nie wiecie? Co
wypił? Nie wiecie…?”

Już
wtedy wiedzieliśmy, kto ma szansę zostać prymusem. Najlepsi byli ci z nas,
którzy zaczytywali się już wcześniej w Sienkiewiczu. Niestety, znali fragmenty z
Trylogii nie tak, jak my znamy kultowe fragmenty kultowych filmów. Adorowali ją
raczej jak patriotyczną biblię. Dzisiaj twierdzę, że świat fikcji literackiej
łączył się z ich skromną wiedzą o tych czasach w jeden synkretyczny mit. Dla
moich koleżanek i kolegów opowieść z gatunku belles lettres o sarmackiej Polsce to nie była nauczka o różnicy
między artystycznym epickim wyobrażeniem pisarza a akademickim obrazem epoki.

Problem
„realizm fikcji czy fikcja realizmu” nie był wówczas stawiany.

Pan
docent przepytywał nas boleśnie z Trylogii nie tylko dlatego, że był swawolnie nastawiony
do swojej pracy. Już dawno zrozumiał, że studia historyczne to stałe eksploatowanie
pamięci. Najlepiej wiedzie się na nich tym, którzy mają wydolność porównywalną
ze skutecznie studiującym adeptem prawa. Trylogia to dzieło pełne informacji i dogodnie
skonceptualizowane. Aby je przygotować na kolokwium, wystarczy, jak się okazało
niebawem, pamięć krótka. Zapełniana po nocach tuż przed egzaminem i – co nie
mniej ważne – gotowa tuż po nim opróżnić się na przyjęcie kolejnej potężnej
dawki informacji na okoliczność kolejnych kolokwiów, egzaminów. Jakiś czas temu
kolega profesor opowiadał mi, że spośród studentów piątego roku tylko bodaj
kilka procent zdało ponownie test z historii antycznej. Znacząca część z nich
to byli uczestnicy seminarium magisterskiego z historii starożytnej.

Wielu
z nas pamięta studia historyczne właśnie jako tresurę pamięci.

Nobilitując
faktografię, sakralizowano historiografię zdarzeniową. Z zapałem organizowano
testy „z faktografii”, popularnie i otwarcie nazywane „kolokwium z dat”. Uzupełniano
tę torturę rozumu kolokwiami z lektur. Ich przeczytanie wymagało siedzenia nad
nimi bez przerwy, opuszczania obowiązkowych zajęć. Kiedyś trzeba było je czytać
i kiedyś też spać. Wykładowcy akademiccy prześcigali się nie tylko w
sprawdzaniu studentek z wiedzy wymaganej do matury, ale i ze znajomości danych,
których przydatności nie udało mi się do dzisiaj uzasadnić.

Gałązka
drzewa genealogicznego, wisząca bardzo daleko od pnia, a na niej trudne do
wyartykułowania imię członka starożytnej dynastii. Historyczne znaczenie tej
postaci sprowadza się do tego, że w drugiej połowie XX wieku jakaś wykładowczyni
akademicka (jak chcą ostatnio niektóre moje koleżanki, aby określać wykonywany przez
nie zawód) pozwoliła studentce „wyłożyć się” podczas egzaminu na pytaniu o
„nazwę gałązki”. Mógłby ktoś pomyśleć, że rzeczony członek rodziny panującej
nie odegra już żadnej roli w dziejach. A jednak…

Proszę
przyjść, jak się pan przygotuje, usłyszałem, gdy nie potrafiłem podać daty drugiego
wydania Die Naturgeschichte… Niedawno
w przypisie pracy Georga G. Iggersa natrafiłem na wydanie lipskie z 1935 roku
pracy Wilhelma Riehla. Nie wiem jednak, czy to wydanie drugie. I nie będę tego
ustalał.

Już
wtedy, gdy oblewałem egzamin, żenowało mnie to, że nie musiałem niczego
wiedzieć o autorze ani problematyce jego prac, ani czym się zasłużył dla
historiografii. Powinienem znać datę drugiego wydania, choć nie było to
przecież pytanie o rozwój koncepcji autora na przestrzeni od pierwszego do
drugiego wydania ani egzamin z dziejów bawarskiego edytorstwa, ani mecenatu w
krajach niemieckojęzycznych w połowie XIX wieku. Egzaminator dopiął swego,
zapamiętałem nazwisko i już dzisiaj wiem o Wilhelmie Riehlu coś więcej… Nadal
sądzę, że ta sytuacja sprzed lat niemal pięćdziesięciu kompromituje ówczesnego
mojego egzaminatora.

Myślałem
wtedy, że może i miał rację nasz docent od Trylogii, gdy sprawdzał zdolność do
studiowania historii na głośnych nacjo- i wiarocentrycznych powieściach awanturniczych,
zamiast kazać nam nauczyć się „na blachę” tablic genealogicznych rodów starożytnych
czy też kolejnych wydań dzieł historycznych. A może po prostu trzeba było nam polecić,
byśmy wyuczyli się na pamięć pięćdziesięciu stron książki telefonicznej?

Na
szczęście czasy te minęły…


[1] Miś to sprzed wielu lat konfidencjonalna nazwa przedmiotu dydaktyki akademickiej, wstępu do badań historycznych, opartego na podręczniku prof. Benona Miśkiewicza, pod tym samym – i słusznie – tytułem. „Zdać misia” znaczyło zaliczyć ten przedmiot na podstawie kolokwium czy egzaminu, niekoniecznie u rektora Miśkiewicza. Natomiast „zdać misia u Misia” było szczęśliwym zrządzeniem losu.




Czytanie świata. Olga Tokarczuk jako kultura poznająca historię

Komisja Teorii i Historii Historiografii oraz Metodologii
Historii przy KNH PAN oraz portal ohistorie.eu zapraszają do obejrzenia i
wysłuchania wykładu prof. Jana Pomorskiego p.t. „Czytanie świata. Olga
Tokarczuk jako kultura poznająca historię”.

Wykład odbył się w ramach cyklu ogólnopolskich seminariów
naukowych im. Prof. Jerzego Topolskiego, organizowanych przez Komisję Teorii i
Historii Historiografii oraz Metodologii Historii. Spotkanie prowadziła prof.
Ewa Domańska.

Jan POMORSKI: Czytanie świata. Olga Tokarczuk jako kultura poznająca historię

Zachęcamy Państwa do odwiedzania naszego portalu www.ohistorie.eu i lektury zamieszczanych na
nim artykułów, recenzji, opinii i wywiadów oraz oglądania i słuchania relacji
wideo i podcastów z organizowanych przez nas naukowych spotkań.

Zachęcamy także Państwa do subskrybowania naszego kanału na
platformie YouTube oraz polubienia profilu na Facebooku.