Wycinanki (6)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (6)

Czy minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki konglomeratowi dyscyplin zwanego naukami o rodzinie?

Wszyscy zajmujący się nauką mają stałe problemy z prawdą. I to jest nauki przypadłość definicyjna. Tylko nienaukowe, zdogmatyzowane systemy przekonań, które mają mocno skonwencjonalizowane metody dochodzenia do nich,  – odporne na falsyfikację, nie podające się weryfikacji -, nie mają problemów z prawdą. Powielają przekonania o tym, co jakie jest i upowszechniają je wedle zestandaryzowanych metod i zrytualizowanych sposobów.

Historycznie biorąc nie ma takich dziedzin wiedzy naukowej, które oferowałoby ustalenia ostateczne, nie podlegające reinterpretacjom. Wszystkie dziedziny nauki stale ustalają na nowo prawdę, a i ona sama jako uniwersum metafizyczne jest historycznie zmienna. Nic w kulturze, ani w naturze widzianej przez kulturę (np. przez reprezentujące ją np. nauki przyrodnicze) nie jest niehistoryczne.

Prawda naukowa o rodzinie jest ujęta w narracjach naukowych. Jak dotąd nie kultywujemy jej na miarę ogromnych potrzeb, bo – powiedzmy tu tylko tyle –  byliśmy i jesteśmy „biedni” i źle naszą biedę dzielimy.

Na nauki o rodzinie, a te zaś spotkać można w uniwersytetach: kierunki studiów, specjalności, czy specjalizacje składają się zarówno dyscypliny i subdyscypliny naukowe oraz przedmioty kształtujące umiejętności i kompetencje praktyczne. Dyplom ukończenia takiej zorientowanej na uzyskanie określonej kompetencji zawodowej specjalności daje ściśle określone uprawnienia zawodowe. Jest swego rodzaju licencją zawodową np. doradcy rodzinnego, negocjatora w konfliktach rodzinnych, pracownika socjalnego, pracownika opieki społecznej, itp.[1] Bez stosownych kwalifikacji nie dostaniesz pracy w instytucjach publicznych i nie wolno ci niefachowców zatrudniać w agendach prywatnych.

Nadawanie statusu nauki przedmiotom dydaktyki akademickiej jest zbędne, bo niektóre za takie już są uznawane, inne bezpodstawnie, bo naukami nie są i nigdy – jeśli wolno tak mocno powiedzieć – nie będą.[2] Stąd, kierunkom studiów pod nazwą nauki o rodzinie status nauki, w ścisłym naukoznawczym, czy metodologicznym sensie,  do niczego nie jest potrzebny. Wystarczy, że współtworzą one program, który zrealizowany daje stosowną kompetencję zawodową.

Fundowanie tak rozumianym kierunkom studiów, bądź niejako zbiorowo tzw. naukom o rodzinie  statusu nauki zakrawa na nieporozumienie. W klasyfikacji nauk przyjętych w świecie np. pod zbiorowym nominatem: nauki o życiu, nauki o ziemi, nauki humanistyczne, czy nauki przyrodnicze występują nazwy dyscyplin już uznanych za naukowe.  Bynajmniej, nie w wyniku dekretu ministra. Pod nazwą nauki medyczne w spisie dyscyplin naukowych, znajdujemy tylko nauki. W programach studiów medycznych, są nie tylko nauki i nie tylko nauki medyczne.

Nauki o rodzinie zwykle nawet w uniwersytetach i na wydziałach teologicznych, to zbieranina dyscyplin zwykle i w dominującej mierze nie skażonych wyznaniowym a priori. To uznane  przez naukowe  agendy dyscypliny naukowe, lub dyscypliny naukowe stosowane.  To nauki w podstawowym znaczeniu, jak na przykład psychologia, socjologia a raczej subdyscypliny jak psychologie gerontologique, socjologie de la famille czy psychologie de la famille. Ponadto, przedmioty pomocnicze. [3] Tak być musi, bowiem nawet uniwersytety katolickie kształcić muszą specjalistów w obszarach wyspecyfikowanych kompetencji zawodowych.

Jeśliby z prawdą o rodzinie z perspektywy nauki był jakiś kłopot, to trzeba by wykazać, że tak właśnie jest i jaki to kłopot. Nie wystarczy ogłosić to w mediach. Jaki jest panie ministrze kłopot z prawdą o rodzinie. Gdzie ona jest? Gdzie ją pan ma zamiar usidlić? A może już pan ją posiadł? To jakaś monografia? Podręcznik, czy może poradnik? Biblia czy Kwiatek biblii, Uniwersytet Katolicki w Lyonie, czy Katolicki Uniwersytet Lubelski ? Jak nas pan minister tą prawdą oświeci, to co dalej zrobimy? Kto napisze podręcznik przysposobienia do życia w rodzinie dla szkół?


[1] Zob. Instytut Nauk o Rodzinie w Uniwersytecie  Katolickim w Lyonie Institut des Sciences de la Famille – UCLy  

[2] Proszę wybaczyć,  naprawianie auta nigdy nie jest – póki co – uznane za akt poznawczy/badawczy. Mechanik samochodowy , to nie pracownik naukowy.  Doradca rodzinny „naprawiający popsute relacje rodzinne”, to nie naukowiec. On korzysta z naukowej wiedzy opisowej i dyrektyw z niej wynikających, lecz nauką się nie zajmuje.

[3] W ramach tych ogólnych kategorii Families and Individuals in Societal Contexts, Internal Dynamics of Families, Human Growth and Development Across the Lifespan, Human Sexuality, Interpersonal Relationships, Family Resource Management, Parent Education and Guidance, Family Law and Public Policy, Professional Ethics and Practice, Family Life Education Methodology; Family Life Education and the CFLE Credential


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (5)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (5)

Czy
minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek chce zmobilizować nas do tego, aby
z pomocą akademickiej wiedzy o rodzinie i uznanych praktyk z niej wynikających –
w imię dobra wspólnego – wspomagać polską rodzinę?

Czy
przywrócenie prawdy o rodzinie, zdaniem ministra, to powrót do akademickiej
wiedzy o rodzinie? Czy minister, gdy nawołuje do przywrócenia prawdy o rodzinie
ma na myśli, tzw. dyscypliny występujące w akademickich programach nauczania? Czy
głoszą prawdę te spośród nich, które już naukami są?  Czy też staną się one siedliskiem prawdy, gdy
minister przyzna pozostałym status nauki? Czy wtedy wszystkie te dyscypliny
uzyskają naukoznawczy i metodologiczny status nauki, czy tylko biurokratyczny?

A
może na to proste rozwiązanie, aby po prawdę o rodzinie zwrócić się do nauki
minister nie wpada bo wie, że w nauce są problemy z prawdą? Zapytajmy, która z
dyscyplin naukowych podejrzewana jest o to, że zajmuje się rodziną i ma kłopoty
z prawdą? Jakie wspólnoty naukowe, dyscyplinarne, instytuty i centra badawcze,
zespoły problemowe i projekty badawcze… doświadczają kryzysu poznawczego na
tyle, że może to być postrzegane, jako problemy z prawdą? Trzeba ją odnajdywać
gdzie indziej, poza nauką?

Przeciwnie.
O fantastycznym rozwoju tych nauk i praktyk w domenie rodziny świadczą choćby
dane zamieszczone na stronie Krajowej Rady d/s. Stosunków w Rodzinie z Saint
Paul w Stanach Zjednoczonych. Towarzystwo założono
w 1938 r. Jest to:

„multidisciplinarity Professional
association focused solely on family research, practice, and education.  NCFR members are dedicated to understanding
and strengthening families. Our members come from more han 35 countries
and all 50 U.S. states, and include scholars, professionals, and students in
Family Science, Family Life Education, human development, marriage and family
therapy, sociology, psychology, anthropology, social work, theology, child
development, health, and more. Members work in research, college teaching and
pedagogy, program development, Family Life Education, counseling, and human
services.
  [1]

Na
stronie NCFR imponujący spis placówek naukowych zajmujących się tak czy inaczej
problemami rodziny. Jest tam około 2000 uniwersyteckich programów badawczych i edukacyjnych
w domenie family science w samych Stanach Zjednoczonych.[2]

 Placówek prowadzących badania nad rodziną,
edukujących w zakresie sciences de la famille, i praktykujących w zakresie ich
stosowania jest na świecie zatrzęsienie. [3] W Polsce wygląda to dużo
skromniej. W każdej dziedzinie życia – może poza siatkówką męską – jest
skromniej niż na świecie zwłaszcza, gdy porównujemy nie do średniej, a do elity.

Gdybyśmy
mieli specjalistów i agendy nastawione do wysyłania młodych i starszych po
naukę, lepiej dotowane, gdybyśmy chcieli skupić uwagę na  współpracy naukowej i wymianie doświadczeń
praktycznych, w kraju i poza nim, to moglibyśmy zrealizować każdą wypracowana
przez specjalistów strategię. Instytucje, w tym uczelnie zagraniczne mogłyby
przyjąć praktycznie dowolną liczbę studentów i doktorantów, a agendy pracujące
na rzecz rodziny, na staże praktykantów, pracowników służb socjalnych. Można
robić to na skalę przełomową i za środki europejskie. Prawda zwycięża nie bez
oręża.  Wystarczy mieć pieniądze.

Jeśli
ministra frasuje prawda naukowa o rodzinie, to niepotrzebnie. Ma się ona
znakomicie. Robi wspaniałe wrażenie. Programy naukowe, zespoły badawcze i centra
naukowe, interdyscyplinarność de facto, a nie na pozór, publikacje, seminaria,
konferencje, przygodne i cykliczne. Kompetencje towarzyszące, języki, sprzęt,
warunki studiowania… Środowiska, które proponują naukowe prawdy o rodzinie są
imponująco różnorodne i liczne.

W
tzw. naukach o rodzinie na świecie jest nieogarniana przez nasze zasoby kadrowe
ilość prawdy. Myślę o naukowych w tym akademickich – jej wcieleniach. Łącznie z
prawdami o rodzinie formułowanymi przez wydziały teologiczne i inne wyznaniowe
dyskursy o człowieku i rodzinie. Co komu potrzeba i co kogo boli. Tylko
pamiętajmy, jednak wtedy, gdy chcesz otrzymać certyfikat zawodowy, uprawnienia
do wykonywania zawodu w sferze publicznej, państwowej, samorządowej, ale i
prywatnej musisz zdobyć wiedzę i umiejętności w standardzie kształcenia
państwowego, świeckiego. [4]

Prawda
o rodzinie jest dostępna. Polska infrastruktura zapewne jest niedostateczna, w
sferze badań jak i aplikacji do praktyki społecznej, kadr, zaplecza
technicznego. A także gotowości społeczeństwa na asymilację pracy nowoczesnych
służb wspierających rodzinę.

A
może, Ministrowi Czarnkowi nie chodzi o naukową prawdę o rodzinie? Wołanie o
prawdę o rodzinie i jednocześnie o unaukowienie nauk o rodzinie, to bałamuctwa.
Intencje tego apelu ministra Czarnka są niejasne, bo referencyjnie półprzezroczyste[5]

Czy
minister Czarnek uzyska prawdę o rodzinie poprzez nadanie statusu nauki
konglomeratowi dyscyplin akademickich zwanych naukami o rodzinie?


[1] Degree Programs
in Family Science | National Council on Family Relations (ncfr.org)
.

[2] Https://www.ncfr.org/degree-programs…

[3] W
związku z zainteresowaniami ministra wystarczy przestudiować strony
prominentnych i mniej znanych uniwersytetów katolickich: amerykański Notre
Dame, belgijski Louvain, francuskie Lille i zwłaszcza Lyon, szwajcarski
Fryburg, czy niemiecki Freiburg, mediolański Del Sacro Cuore, itd. Wspaniałe
placówki, gdzie trzeba, to sacrum jest oddzielone od profanum.

[4] La
certification proffessionelle d`etat. Na przykład: diplôme d’État d’assistant familial ; diplôme d’État de médiateur
familial

[5] Marlin R., The Rhetoric of Action Description, Informal Logic, 6 (1984), s. 26-28, cyt za:  Quine W.V.O, Rożności. Słownik prawie filozoficzny, Warszawa 1995, s. 176. Wytłumaczę się bliżej z tej diagnozy w kolejnym odcinku.


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (4)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (4)

Przez wycinanki (1) zdawkowo przemknął problem fikcji w dziele literackim. Napomknąłem między innymi o tym, że moi bliźni w studiowaniu historii byli wyznawcami mitu rzeczpospolitej sarmackiej czasów Sienkiewicza. Nie potrafili odróżnić historycznej scenerii epoki od powieściowej. Mało tego, faktografii historiograficznej od „faktografii” powieściowej. Czy powieściowe otoczenie Radziwiłłów to postaci potwierdzane w kręgach akademii, czy fikcyjne? Czy nasi przodkowie jedli to samo, co Zagłoba i Wołodyjowski, czy może to, co ekipa zdjęciowa Jerzego Hoffmana zdołała zdobyć w czasach wczesnego Gierka? Czy Kiemlicze opatrywali rany Kmicicowi wedle ówczesnej medycyny ludowej? Czy i jeśli tak, to w jakim stopniu Ketling, Hassling-Ketling of Elgin, Szkot, to major Hejking Kurlandczyk? Gdzie przebiega granica między realiami historycznymi a sceneriami powieściowymi? Czy to w ogóle jest istotne, skoro powieść to fikcja?

Niepowtarzalnym bohaterem historii jest sienkiewiczowski Chocim. To fikcyjna sceneria, np. miejsce fikcyjnej śmierci kluczowego fikcyjnego bohatera. Pod Chocimiem okrągłe czterysta lat temu umiera Karol Chodkiewicz, a „pod Chocimiem” w 1673 r. ginie Zagłoba. To są różne śmierci i różne miejsca pamięci. Czy w naszej pamięci zbiorowej bitwa chocimska to ta z 1621, czy może ta z roku 1673 Jana III Sobieskiego? Chocim wcielony w dzieje Rzeczypospolitej ze swym zmiennym obliczem materialnym to inny obiekt niż Chotyn, Хотин, Hotin?

Z kolei mit Zagłoby, legenda Jana III, zła sienkiewiczowska sława Radziwiłłów to już nie fikcja, to mity świadomości zbiorowej Polaków. Zagłoba to polski Odyseusz, jak chce Marceli Kosman.

We wszystkich obszarach uobecniania przeszłości spotykamy różne rodzaje fikcji. W dyskursach tych lansuje się różne rodzaje istnienia i różne wcielenia prawdy.

Roman Ingarden w polemice z Tadeuszem Kotarbińskim zawartej w dodatku do wydania swej rozprawy habilitacyjnej, „O pytaniach esencjalnych”, przywołując artykuł – jak to się wówczas pisało dra Borowskiego – z „Przeglądu Filozoficznego” 1922, R. 25, t. 4, stwierdza:

Dr Borowski zauważył, że i Chocim, pod którym miał zginąć fikcyjny Zagłoba, jest równie fikcyjny, podając do tego przesłankę ogólną: Wszelkie poszczególne elementy doświadczeniowe, wyrwane z zespołu realnego, a włączone do kompleksu fikcyjnego, tracą charakter realny i stają się fikcjami[1].

W narracjach Sienkiewicza zatem – przyznaje Ingarden za Borowskim – Chocim, Zagłoba, Jan Kazimierz, Radziwiłłowie są powieściową fikcją. Zgoda. Ale czy tego samego rodzaju? Czym różnią się „semantyki kulturowe” tych fikcji artystycznych od fikcji podjętych na motywach niefikcyjnych – historycznych odpowiednikach tych postaci? Na przykład Ketling, podobno na pierwowzorze źródłowego Hejkinga literacko sformatowany, tyle że wracać zamierzał do Szkocji, a nie Kurlandii? Zagłoba – sztandarowa i standardowa osobowość powieściowa – to swoisty semantyczny konglomerat[2]

Teza Borowskiego, zdaniem Ingardena wymagająca zwłaszcza w kontekście owych zagadkowych „elementów doświadczeniowych” rozpatrzenia szczegółowego, jest godna uwagi. Ja powiem, że ma godny uwagi potencjał interpretacyjny i retoryczny powab.

Sam Ingarden wstępnie ją akceptował, ale i korygował, i konkretyzował ją w innym dziele tak oto:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie rzeczywiste.


[1] R. Ingarden, Z teorii języka i filozoficznych podstaw logiki, PWN, Warszawa 1972, s. 486, przyp. 1.

[2] Falstaff, Pyrgopolinik, a może Rudolf Korwin-Piotrowski bądź teść Sienkiewicza, Szatkiewicz, czy może Zagłoba Kraszewskiego? A może, i przecież, wszystko to razem – stereotypowy (sienkiewiczowski?) wizerunek szlachcica sarmaty?


Korekta językowa: Beata Bińko




Wycinanki (3)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (3)

Od
ponad dziesięciu lat moim badaniom patronuje kategoria myślenia historycznego. Odgrywa w nich rolę swego rodzaju uniwersum
metafizycznego, wspólnego języka, który umożliwia porozumiewanie się. Wszyscy
zdają się zakładać, uwzględniać oczywistość
myślenia.

Gdy
stosuję je w argumentowaniu, nie potrzebuję, jak się okazało, precyzować, co to myślenie historyczne, bo dziedziczy ono swą
zrozumiałość po myśleniu. Jawnie bądź
milcząco podstawiam pod myślenie historyczne sieć kategorii i problematyzuję,
konkretyzuję to, o co mi chodzi. Od lat zastępuję je między innymi kategorią
metafory historiograficznej. Ta zaś jako figura językowa i kognitywna konceptualizuje
refleksję nad artykułowanym myśleniem historycznym, tj. tym, które wyraża się w
dyskursie historycznym. W mowie i piśmie.

Zastanawiam
się, dlaczego więc myślenie nie podlegało dotychczas choćby mojemu quasi-definiowaniu?
Stało się tak między innymi dlatego, że definiować musiałbym coś, co językowe w
dużej mierze „jeszcze” nie jest. Widocznie myślenie i myślenie historyczne w
moim rozumieniu i jako takie nie osiągnęło stanu artykułowanej mowy
wewnętrznej. Postaci gotowej do artykułowania wedle reżimu reguł językowych.
Mało tego, definiowanie podlega nie tylko regułom językowym, ale i regułom
definiowania. Interwencja tego, co już językowe, w sferę myślenia, która, jak
chcielibyśmy, językowa nie zawsze jest, powoduje poczucie daremności przedsięwzięcia.

Przytoczę
dwie – spośród wielu możliwych – opinie na temat tej trudności. Jedną z nich
sformułował Martin Heidegger w książeczce pt. Was heißt Denken? W wykładzie z semestru zimowego 1951/1952
znajdujemy taką oto diagnozę sytuacji:

Tego,
co „zwie się” na przykład pływaniem, nie uczymy się nigdy z rozpraw o pływaniu.
O tym, co zwie się pływaniem, mówi nam tylko skok do rzeki. Nigdy nie zdołamy
odpowiedzieć na pytanie, „Co zwie się myśleniem?”, jeśli podajemy określenie
pojęcia myślenia, definicję, i usilnie się nad nią rozwodzimy. Dalej nie
będziemy myśleć o myśleniu. Sytuujemy się poza samą refleksją, która myślenie
bierze za swój przedmiot (M. Heidegger, Co
zowie się myśleniem
, tłum. J. Mizera, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa–Wrocław
2000, s. 19).

Za
pozwoleniem, śmiem twierdzić, że analogia między myśleniem człowieka a nauką
(umiejętnością) pływania nie wydaje mi się tu trafna. Wbrew temu, co sugeruje
nam niemiecki filozof, człowiek zwykle nie uczy się myślenia z podręczników o
myśleniu. Sam Heidegger przecież twierdzi, że jest mu ono przyrodzone (s. 11). A
może powinno raczej chodzić o to, że odruchową dyspozycją człowieka jest myślenie,
tak jak pływanie – ale już nie człowieka – jest odruchem ryby? Ponadto pływanie
dla człowieka nie wydaje się tak życiowo istotne, jak dla ryby. Heideggerowi
chodzić może jednak o ideę, wedle której myślenia, aby je kultywować, trzeba
się nauczyć.

Myślenie
o myśleniu natrafia na rozliczne kłopoty, być może dlatego wielu myślicieli
traktuje je jako oczywistość do tego stopnia uniwersalną, że do konkretu
sprowadzić je może tylko dookreślenie. Wtedy też uruchamia się myślenie nie
tyle o myśleniu, ile o konkrecie, np. o myśleniu historycznym, a więc ponownie nie
o myśleniu per se.

Myślenie
z trudem poddaje się byciu obiektem myśli, przedmiotem myślenia, gdy jest tylko
samym myśleniem. Czy dlatego idea myślenia może pełnić funkcję metafizycznego
alibi dla wszelkich rozważań?

Trop
w tej sprawie podpowiada Aleksandr Piatigorski, sojusznik fenomenologii, znawca
filozofii orientalnych:

Filozofia
w zasadzie – co znakomicie pojmował Leibniz (a nie gorzej także Spinoza) –
zajmuje się nie przedmiotem, jakikolwiek by on był, lecz myśleniem o
przedmiocie. Filozofia postrzega swój konkretny przedmiot, dowolny konkretny
sens tylko poprzez myślenie o nim, w szczególności jako autorefleksję filozofa.
Filozof myśli najpierw nad własnym myśleniem, a dopiero potem nad tym, o czym
on myśli, i nad innym myśleniem (A. Piatigorskij, Szto takoje politiczeskaja fiłosofija, Jewropa, Мoskwa 2017, s. 8).

Zauważmy, że
tak czy owak aby mogły zajść finezyjnie oddzielone od siebie piętra myślenia,
musi być domniemywany przedmiot myślenia, nie zaś ono jako takie. Może to być przedmiot
pomyślany, np. Pegaz, Zagłoba, Lady Makbet, czy okrągła kwadratowa kopuła na
Berkeley College. Myśl, aby wędrować po piętrach, musi jednak mieć konkretny
„parter”.

Skoro myślenia
nie daje się ustanowić w roli przedmiotu dla myślenia, to może nie da się w
jednej operacji myśleć i być myślanym? W sytuacji, kiedy przechodzimy do
myślenia o jakimś obiekcie, porzucamy myślenie o myśleniu.

Koledzy
przypisują mi autorstwo zwrotu: „mam myśl i ją myślę…”. Nie może to jednak być
myśl o sobie samej.

Skrajną
świadomość trudności myślenia o myśleniu wyraża przypowieść (sic!) buddyjska:

Pewnego
razu Budda, Pan Nasz, zapytał Anandę: Jak myślisz, Anando, czy trudno jest
myśleć o Nirwanie? Przecież Nirwana jest niewyrażalna, niezmierzona, nie do
pomyślenia. Ananda odpowiedział: trudno, Panie, myśleć o Nirwanie,
niewyrażalnie, niemierzalnie, nie do pomyślenia, trudno. Budda Pan powiedział:
Słusznie, Anando, niewyrażalnie, niepomiernie, nie do pomyślenia trudno myśleć
o Nirwanie. Nieskończenie jednak trudniej, milion razy trudniej, kwadrylion
razy trudniej, niż pomyśleć o Nirwanie jest myśleć o myśli” (A. Piatigorski, Myslenije i nabludienije. Czetyrie lekcyi po
obsierwacyjonnoj fiłosofii
, Azbuka, Sankt-Peterburg 2016, s. 45).




Wycinanki (2)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (2)

Napomknąłem,
że prowadzący zajęcia ze wstępu do badań historycznych uraczył nas „podwójnie
swoją ekstrawagancją”. Jedna z nich to sprawa Trylogii, a druga? Gdy nasz pan
docent dostrzegł w mojej postawie wobec wkuwania Sienkiewicza wyraźny brak
entuzjazmu, polecił mi dowiedzieć się u źródeł, co to świerzopa. Miałem
przygotować na piśmie i przedstawić na zajęciach referat pod niczym
nieograniczonym wezwaniem: co to jest? Przy czym, jak zaznaczył, istotne
będzie, jak się do tego zabiorę.

Przebrnąłem szybko przez skojarzenie „gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”, przywołujące lekcje języka polskiego. Pamiętam, jak koleżanki z liceum, biorąc na świadka fragment z Inwokacji:

do tych pól malowanych zbożem rozmaitém,

wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;

gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,

gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała […],

suponowały,
że zdrożne nastroje Zosi i Telimeny brały się z kultywowanych przez nie spacerów
po obfitych łąkach raczej już wśród ziół soplicowskich podsuszonych gorącym bab-sk-im
latem. Świerzop, dzięcielina to jest to, dorzucały marzycielsko. Cały ten wstęp
do księgi pierwszej jest „jakiś nawiany”, powiadały. I erotyczny, dorzucił ktoś
z sali. Pojawienie się Zosi i klimat wokół niej, zwłaszcza wersy od 90 do 140,
ale i inne. Pani Profesor, czy to nie powinno być aby zakazane? Bez przesady,
skomentował ktoś inny.

W
tzw. dobrym liceum ustalaliśmy, cóż to świerzop i dzięcielina. Koleżanki
natrafiły na wiersz Konstantego Gałczyńskiego zwanego przez nas Ildefonsem,
czyli z francuska île défence (wyspa
obronna). W skrócie Il-defons, pseudo Karakuliambro.

Zacytowały
jego wiersz z 1934 roku pt. Ofiara
świerzopa
:

Jest w I Księdze „Pana Tadeusza”

taki ustęp, panie doktorze:

„Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała…”

I właśnie przez ten świerzop neurastenia cała…

O Boże, Boże…

Tak,
tak, ma rację Ildefoncjusz, rzuciła Irena. Pani Profesor, neurastenia tu
wszystko wyjaśnia…

Gdy
więc na seminarium ze wstępu padło hasło „świerzopa”, myśli moje przebiegły
bliskie mi wówczas skojarzenia. Uznałem jednak, że trzeba zajrzeć do źródeł.

Mozoliłem się tydzień w bibliotece uniwersyteckiej, splendorując się prawem do korzystania z jej zacnych wnętrz i zasobów. Mistrz Konstanty trafnie ujął wysiłki podobne moim:

Potem ryłem w cyklopediach,

w katalogach i słownikach,

i w staropolskich tragediach,

i w herbarzach i w zielnikach […]

Przy
czym z tropem traw i ziół dałem sobie spokój, jeszcze zanim trafiłem do
biblioteki.

Przekonałem
się, że kwerenda słownikowa to badanie historyczne, to śledzenie zmienności
słów i rzeczy. To rejestr kultury, to językowy obraz polskich dziejów.
Najstarsze, pierwsze świadectwa istnienia i znaczenia słowa. To nauka, że
odniesienie przedmiotowe a znaczenie to różne aspekty kluczowego dla
humanistyki problemu: jak słowa łączą się ze światem. Co innego istnienie
przedmiotu, co innego woluntaryzm znaczeń. A może żywioł życia?

Mozolnie
spisane ręcznie na pięciu stronach dzieje nominału świerzopa to przypadkowe
tropy niedawnego jeszcze maturzysty. Słowniki i encyklopedie, a ich śladem
źródła narracyjne, pomniki piśmiennictwa i literatury dowodziły mi, że oto jest
to historia, która daje przyjemność odkrywania, obcowania z egzotyką
przeszłości.

To
tylko mądry profesor kartograf dał mi owo pierwsze doświadczenie obcowania z
domniemaną przeszłością, zapisaną w źródłach historycznych. Tak dzisiaj o nim
myślę, bo i znacznie więcej dowiedziałem się o nim później, gdy rozpoznawał
mnie już jako swego młodszego kolegę, a syn profesora był moim studentem.

Ale
do rzeczy:

Świerzopa, świerzepa, świerzepica – tak w staropolszczyźnie zowie się klacz. Bielski w XVI w. pisze: „Klaczę abo świerzepę, na którą ku potrzebie wsiadał przeciw nieprzyjacielowi, kazał wodzić pod dekiem złotogłowowym”. Dorohostajski w Hippice objaśnia, że „koń rżaniem długim znaczy pożądanie świerzopy”. Statut Litewski za konie stracone naznacza: „Cena koniom roboczym domorosłym: za konia abo za świerzopę dwie kopy groszy; za trzeciaka (trzylatka) źrzebca od roboczych świerzop dwie kopy groszy, za trzeciaczkę świerzopę dwie kopy. Pograbienie (zajęcie ze szkody) stada świerzopiego, gdy dzierżący to stado źrzebca (ogiera) abo świerzopę umorzył, nawiązka źrzebca ośm kop groszy, za świerzopę cztery”. Po śmierci męża „stado świerzopie, bydło dworne przy wdowie zostają” (Statut Lit.). (Encyklopedia staropolska Zygmunta Glogera, t. IV).


Redakcja językowa: Beata Bińko




Wycinanki (1)

WOJCIECH
WRZOSEK

Wycinanki (1)

Jednym z pamiętnych epizodów z czasów mojego studiowania były zajęcia z docentem, który wprawdzie nie był specjalistą od wstępu do badań historycznych, ale powierzono mu zajęcia z tego reprezentującego ni to Historik, ni to Introduction przedmiotu zwanego w kuluarach studenckich „misiem”[1].

Znakomity
znawca kartografii historycznej, dyscypliny rozumianej także jako jedna z nauk
pomocniczych historii, zaskoczył nas podwójnie swoją ekstrawagancją. Po
pierwsze, wyłonił grupę liderów intelektualnych roku, organizując kolokwium z Trylogii
Henryka Sienkiewicza. Kto? Z kim?, Kiedy? I co? Taka fanatycznie faktograficzna
„Wielka Gra”. Pytał nas, jak się nazywał raz tylko w powieści z nazwiska wymieniony
osobnik, de facto statysta sytuacji, „kiedy
to Zagłoba, wychyliwszy, zawołał…? Co wówczas Zagłoba zawołał, nie wiecie? Co
wypił? Nie wiecie…?”

Już
wtedy wiedzieliśmy, kto ma szansę zostać prymusem. Najlepsi byli ci z nas,
którzy zaczytywali się już wcześniej w Sienkiewiczu. Niestety, znali fragmenty z
Trylogii nie tak, jak my znamy kultowe fragmenty kultowych filmów. Adorowali ją
raczej jak patriotyczną biblię. Dzisiaj twierdzę, że świat fikcji literackiej
łączył się z ich skromną wiedzą o tych czasach w jeden synkretyczny mit. Dla
moich koleżanek i kolegów opowieść z gatunku belles lettres o sarmackiej Polsce to nie była nauczka o różnicy
między artystycznym epickim wyobrażeniem pisarza a akademickim obrazem epoki.

Problem
„realizm fikcji czy fikcja realizmu” nie był wówczas stawiany.

Pan
docent przepytywał nas boleśnie z Trylogii nie tylko dlatego, że był swawolnie nastawiony
do swojej pracy. Już dawno zrozumiał, że studia historyczne to stałe eksploatowanie
pamięci. Najlepiej wiedzie się na nich tym, którzy mają wydolność porównywalną
ze skutecznie studiującym adeptem prawa. Trylogia to dzieło pełne informacji i dogodnie
skonceptualizowane. Aby je przygotować na kolokwium, wystarczy, jak się okazało
niebawem, pamięć krótka. Zapełniana po nocach tuż przed egzaminem i – co nie
mniej ważne – gotowa tuż po nim opróżnić się na przyjęcie kolejnej potężnej
dawki informacji na okoliczność kolejnych kolokwiów, egzaminów. Jakiś czas temu
kolega profesor opowiadał mi, że spośród studentów piątego roku tylko bodaj
kilka procent zdało ponownie test z historii antycznej. Znacząca część z nich
to byli uczestnicy seminarium magisterskiego z historii starożytnej.

Wielu
z nas pamięta studia historyczne właśnie jako tresurę pamięci.

Nobilitując
faktografię, sakralizowano historiografię zdarzeniową. Z zapałem organizowano
testy „z faktografii”, popularnie i otwarcie nazywane „kolokwium z dat”. Uzupełniano
tę torturę rozumu kolokwiami z lektur. Ich przeczytanie wymagało siedzenia nad
nimi bez przerwy, opuszczania obowiązkowych zajęć. Kiedyś trzeba było je czytać
i kiedyś też spać. Wykładowcy akademiccy prześcigali się nie tylko w
sprawdzaniu studentek z wiedzy wymaganej do matury, ale i ze znajomości danych,
których przydatności nie udało mi się do dzisiaj uzasadnić.

Gałązka
drzewa genealogicznego, wisząca bardzo daleko od pnia, a na niej trudne do
wyartykułowania imię członka starożytnej dynastii. Historyczne znaczenie tej
postaci sprowadza się do tego, że w drugiej połowie XX wieku jakaś wykładowczyni
akademicka (jak chcą ostatnio niektóre moje koleżanki, aby określać wykonywany przez
nie zawód) pozwoliła studentce „wyłożyć się” podczas egzaminu na pytaniu o
„nazwę gałązki”. Mógłby ktoś pomyśleć, że rzeczony członek rodziny panującej
nie odegra już żadnej roli w dziejach. A jednak…

Proszę
przyjść, jak się pan przygotuje, usłyszałem, gdy nie potrafiłem podać daty drugiego
wydania Die Naturgeschichte… Niedawno
w przypisie pracy Georga G. Iggersa natrafiłem na wydanie lipskie z 1935 roku
pracy Wilhelma Riehla. Nie wiem jednak, czy to wydanie drugie. I nie będę tego
ustalał.

Już
wtedy, gdy oblewałem egzamin, żenowało mnie to, że nie musiałem niczego
wiedzieć o autorze ani problematyce jego prac, ani czym się zasłużył dla
historiografii. Powinienem znać datę drugiego wydania, choć nie było to
przecież pytanie o rozwój koncepcji autora na przestrzeni od pierwszego do
drugiego wydania ani egzamin z dziejów bawarskiego edytorstwa, ani mecenatu w
krajach niemieckojęzycznych w połowie XIX wieku. Egzaminator dopiął swego,
zapamiętałem nazwisko i już dzisiaj wiem o Wilhelmie Riehlu coś więcej… Nadal
sądzę, że ta sytuacja sprzed lat niemal pięćdziesięciu kompromituje ówczesnego
mojego egzaminatora.

Myślałem
wtedy, że może i miał rację nasz docent od Trylogii, gdy sprawdzał zdolność do
studiowania historii na głośnych nacjo- i wiarocentrycznych powieściach awanturniczych,
zamiast kazać nam nauczyć się „na blachę” tablic genealogicznych rodów starożytnych
czy też kolejnych wydań dzieł historycznych. A może po prostu trzeba było nam polecić,
byśmy wyuczyli się na pamięć pięćdziesięciu stron książki telefonicznej?

Na
szczęście czasy te minęły…


[1] Miś to sprzed wielu lat konfidencjonalna nazwa przedmiotu dydaktyki akademickiej, wstępu do badań historycznych, opartego na podręczniku prof. Benona Miśkiewicza, pod tym samym – i słusznie – tytułem. „Zdać misia” znaczyło zaliczyć ten przedmiot na podstawie kolokwium czy egzaminu, niekoniecznie u rektora Miśkiewicza. Natomiast „zdać misia u Misia” było szczęśliwym zrządzeniem losu.




Czytanie świata. Olga Tokarczuk jako kultura poznająca historię

Komisja Teorii i Historii Historiografii oraz Metodologii
Historii przy KNH PAN oraz portal ohistorie.eu zapraszają do obejrzenia i
wysłuchania wykładu prof. Jana Pomorskiego p.t. „Czytanie świata. Olga
Tokarczuk jako kultura poznająca historię”.

Wykład odbył się w ramach cyklu ogólnopolskich seminariów
naukowych im. Prof. Jerzego Topolskiego, organizowanych przez Komisję Teorii i
Historii Historiografii oraz Metodologii Historii. Spotkanie prowadziła prof.
Ewa Domańska.

Jan POMORSKI: Czytanie świata. Olga Tokarczuk jako kultura poznająca historię

Zachęcamy Państwa do odwiedzania naszego portalu www.ohistorie.eu i lektury zamieszczanych na
nim artykułów, recenzji, opinii i wywiadów oraz oglądania i słuchania relacji
wideo i podcastów z organizowanych przez nas naukowych spotkań.

Zachęcamy także Państwa do subskrybowania naszego kanału na
platformie YouTube oraz polubienia profilu na Facebooku. 




Uczony, łagiernik, obrońca praw człowieka

Siergiej Kowalow

MAREK RADZIWON

Uczony, łagiernik, obrońca praw człowieka

Był cenionym naukowcem, jednym z najaktywniejszych
dysydentów epoki radzieckiej, łagiernikiem, po rozpadzie ZSRR pierwszym
pełnomocnikiem prezydenta Rosji do spraw praw człowieka, jednym z autorów
rosyjskiej konstytucji. Biografia Siergieja Kowalowa jest i typowa dla ludzi
jego pokolenia, i niezwykła. 2 marca Kowalow skończył dziewięćdziesiąt lat.

Całe życie chciał się zajmować nauką, był zdolnym biologiem
i miał ambitne plany. Studia na wydziale biologii Uniwersytetu Moskiewskiego
skończył w 1954 r., dość wcześnie obronił doktorat, został przyjęty do pracowni
Izraela Gelfanda, wielkiego matematyka radzieckiego na Uniwersytecie Łomonosowa
w Moskwie. Gelfand powołał miejsce unikatowe na ówczesne czasy i elitarne –
interdyscyplinarną pracownię, w której nad najważniejszymi problemami nauk
ścisłych pracowali wspólnie matematycy teoretyczni, fizycy, chemicy i biolodzy
jak Kowalow.

Na piątym roku studiów Kowalow podpisał swój pierwszy
publiczny list protestacyjny przeciwko Miczurinowi i całej oficjalnej wykładni
dotyczącej genetyki. List był pozornie niewinny, dotyczył po prostu programu
studiów – autorzy domagali się solidnych zajęć z genetyki, a nie referowania
hochsztaplerskich wymysłów Miczurina, chociaż oczywiście wiedzieli, iż każda
krytyka Miczurina, tym bardziej że rzecz działa się wprawdzie już po śmierci
Stalina, ale jeszcze w oczekiwaniu odwilży, będzie traktowana surowo jak
wystąpienie polityczne. Czy Kowalow rozumiał, że list może mu zaszkodzić w
studiach, utrudnić zrobienie doktoratu, nawet zamknąć drogę kariery naukowej, o
której marzył? „Czy przewidywałem jakieś nieprzyjemne konsekwencje? – zastanawiał
się po latach. – Powiedzmy, że liczyłem się z nimi” – odpowiadał zdawkowo.

O czasach dysydenckich, kalkulacjach i decyzjach, które
trzeba było podejmować, mówił tak: „żyliśmy chyba tak, jak żyją ludzie
wierzący: rób, co uważasz, że powinieneś zrobić, a będzie, co będzie”. Historia
z listem w sprawie Miczurina i to powyższe zdanie wydają się dobrze definiować
postawę dysydencką. Nie jesteśmy samobójcami i nie pchamy się do łagrów na
własne życzenie. Zdajemy sobie sprawę z możliwych konsekwencji naszych czynów,
ale jesteśmy gotowi je ponieść. I jeszcze – nie liczymy, że uda się zmienić
rzeczywistość, nie wierzymy, że nasze protesty powstrzymają bezprawne działania
władz, ale jednak protestujemy i jest to wybór etyczny, a nie polityczny.

Oczywiście w 1954 r. Kowalow nie był jeszcze żadnym
dysydentem. Samo pojęcie weszło do szerszego obiegu ponad dziesięć lat później.
Chociaż krytyczny wobec realnego radzieckiego socjalizmu, sądził wówczas, że
będzie mógł spokojnie pracować na swoim wąskim naukowym poletku. Pierwszy
prawdziwy protest polityczny, w którym Kowalow świadomie brał udział, zdarzył
się w 1965 r. Kowalow podpisał list z poparcia Andrieja Siniawskiego i Julija Daniela,
bezprawnie aresztowanych pisarzy publikujących swoje teksty za granicą. Niedługo
później, w sierpniu 1968 r., obserwował protest siedmiorga straceńców na placu
Czerwonym przeciwko wejściu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. Nie
wszystkich ich znał, ale był pod silnym wrażeniem tej krótkiej, zaledwie kilkuminutowej
manifestacji. Później odwiedzał niektórych, m.in. Łarysę Bogoraz, Pawła Litwinowa,
na zesłaniu i wtedy właśnie wszedł w środowisko dysydenckie na dobre.

Siergiej Kowalow był jednym z założycieli Grupy Inicjatywnej.
W 1969 r. środowisko dysydenckie dojrzało do decyzji o założeniu pierwszej
organizacji. Myśl dojrzewała wcześniej, sporo było argumentów za, ale wciąż przeważały
racje przeciwników. W największym skrócie spór ten można byłoby streścić tak:
jedni mieli poczucie, że dalsze pisanie listów poparcia lub oświadczeń z
protestami nie przynosi efektów, potrzebne jest jakieś nowe, organizacyjne
otwarcie, inni zaś twierdzili, że budowanie struktury i organizacji spowoduje
silną represyjną reakcję władz – co innego kilkanaście nazwisk pod listem
otwartym, co innego zaś te same nazwiska przyodziane w podniosłą nazwę.

Kowalow był także jedną z najważniejszych postaci „Kroniki
Wydarzeń Bieżących”, najsłynniejszego, wychodzącego wiele lat pisma
radzieckiego samizdatu. Fenomen „Kroniki” opierał się na prostej zasadzie
wypracowanej na samym początku istnienia pisma: nie komentujemy, nie
publikujemy esejów i opinii, drukujemy suchą, możliwie wnikliwie sprawdzoną
informację. Po aresztowaniu Natalii Gorbaniewskiej Kowalow został jednym z
redaktorów pisma i miał świadomość, szczególnie od momentu, kiedy ujawnił swoje
nazwisko jako osoby przygotowującej „Kronikę”, że aresztowanie i wyrok
wieloletniego łagru jest kwestią czasu.

I rzeczywiście w 1974 r. KGB aresztowało Kowalowa, a kilka
miesięcy później doprowadziło do zasądzenia siedmiu lat łagru i trzech lat
zesłania. Pierwszy dzień procesu późną jesienią 1975 r. zbiegł się symbolicznie
z wiadomością o przyznaniu Nagrody Nobla Andriejowi Sacharowowi. Zbieg
okoliczności oczywiście, ale piękny i symboliczny.

Siergiej Kowalow wyszedł na wolność w końcu 1985 r. i szybko
stał się jednym z niewielu radzieckich dysydentów, którzy włączyli się w życie
polityczne Rosji. W latach dziewięćdziesiątych był deputowanym ludowym do Rady
Najwyższej, później, już po rozpadzie Związku Radzieckiego, deputowanym Dumy
Państwowej kilku kadencji, brał udział w pracach komisji konstytucyjnej,
odpowiadał za przygotowanie rozdziału drugiego konstytucji pt. „Prawa i
wolności człowieka i obywatela” (artykuły 17–64).

Przede wszystkim jednak Kowalow został pierwszym
pełnomocnikiem prezydenta Borysa Jelcyna do spraw praw człowieka. W grudniu
1994 r. w czasie pierwszej wojny czeczeńskiej prowadził negocjacje między
wojskami czeczeńskimi Dżochara Dudajewa i oddziałami federalnymi, wiele
miesięcy podczas wojny spędził w Groznym, wreszcie podał się do dymisji na znak
protestu przeciwko działaniom władz federalnych i prezydenta Jelcyna, którego
oficjalnie miał reprezentować.

Kilka miesięcy później, w czerwcu 1995 r., był jedną z
najważniejszych postaci innego poważnego kryzysu na Kaukazie – ataku terrorystycznego
grupy bojowników Szamila Basajewa na szpital w Budionnowsku. Dzięki gorącej
linii telefonicznej, jaką nawiązał z ówczesnym premierem Wiktorem
Czernomyrdinem, zdołał doprowadzić do uwolnienia blisko tysiąca zakładników.

Kiedy przed dwoma laty Siergiej Kowalow odbierał doktorat
honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego, mówił w swoim przemówieniu doktorskim
tak: „Patriotyzm jest w moim pojęciu plagą społeczną, rodzi wrogość, w imię
patriotyzmu cały czas w świecie przelewa się krew. Patriotyzm jest zjawiskiem
poniekąd typowym dla wszystkich organizmów żywych, liczy miliony lat, pojawił
się zapewne w czasach pierwszych bezkręgowców. Daje się go sprowadzić do jednej
prostej zasady: trzymaj się »swoich«. Obawiaj się »obcych«, a jeśli nadarzy się
okazja – pożryj ich.

Ta naturalna prawidłowość świata zwierzęcego utrwaliła się
jako element życia społecznego. Ludzie dążący do zdobycia władzy (szczególnie
zaś ci, którzy władzę już zdobyli) deklarują patriotyzm jako podstawowe
kryterium moralne i etyczne. To kryterium zostało przyjęte i poparte przez
większość jako pewnik; jak bowiem nie przyjąć i nie poprzeć czegoś, co
wszystkim nam zostało dane z natury.

Natura tymczasem, pojęcie typowe dla darwinizmu, stoi z
etyką w sprzeczności. Etyka, w odróżnieniu od darwinizmu, pochodzi z porządku
filozoficznego, kulturalnego i religijnego. Kto nie ma okazji obserwowania
świata zwierząt, może sięgnąć po bogatą literaturę z zakresu etologii. […] Nie
są to kwestie wymagające szczególnych dowodów.

Lew Tołstoj pisał o patriotyzmie jako o uczuciu »wulgarnym,
szkodliwym, zawstydzającym i głupim«. Dla rządzących patriotyzm jest
instrumentem umożliwiającym osiąganie celów politycznych, dla rządzonych zaś
oznacza wyrzeczenie się godności, rozumu i sumienia. Potępienie patriotyzmu
jest moją idée fixe”.

Te bezkompromisowe i szokujące w pierwszej chwili słowa mają
w sobie coś z ducha tołstojowskiego właśnie. Ale oprócz odwołania do tradycji w
poglądach Siergieja Kowalowa jest też coś jeszcze. To, dla wielu utopijne, spojrzenie
w przyszłość: przed ludzkością stoją wyzwania, powiada Kowalow, których nie
załatwi naród, grupa, lokalna społeczność. To zadania globalne, wymagające
wspólnego działania i minimalnego poczucia ogólnoludzkiej solidarności.

Po polsku dostępne są (tłumaczone niestety z niemieckiego)
wspomnienia Siergieja Kowalowa pt. Lot białego kruka. Od Syberii po Czeczenię,
Amber, Poznań 1998. To skrócona wersja memuarów nagranych przed laty w Moskwie
przez Aleksandra Daniela i wydanych pierwotnie w Niemczech: Sergej Kowaljow, Der
Flug des weissen Raben von Sibirien nach Tschetschenien. Eine Lebensreise,
Rowohlt, Berlin 1997.

Krótsze fragmenty rozmów i wspomnień dotyczących wprawdzie
tylko działań Kowalowa w Czeczenii znajdziemy w opracowanej przez Piotra
Mitznera książce pt. Misja Kowaliowa, Ośrodek Karta, Warszawa 1996.

Natomiast niniejszy krótki zapis wspomnień Siergieja
Kowalowa jest fragmentem obszernej całości nagrywanej przeze mnie w latach 2012–2014.
Pierwsza część rozmowy autobiograficznej z Siergiejem Kowalowem, obejmująca
młodość i lata działalności dysydenckiej do upadku Związku Radzieckiego,
ukazała się w wydaniu książkowym: Marek Radziwon, Żyliśmy jak ludzie wolni.
Rozmowa z Siergiejem Kowalowem, Czarne, Wołowiec 2017.

Druga część, obejmująca rozpad ZSRR, lata dziewięćdziesiąte, wojnę w Czeczenii i pracę Kowalowa jako pełnomocnika prezydenta Federacji Rosyjskiej do spraw praw człowieka, została nagrana zimą 2018 r. i jest w tej chwili przygotowywana do druku.


[Poniżej tłumaczenie fragmentu wspomnień S. Kowalowa z udostępnionego zapisu audio - przypis redakcji].

Od tej chwili cała taktyka wobec dwóch odszczepieńców sprowadzała się do pytania, kto nas zwolni. Rada naukowa korpusu molekularnego, której sam byłem członkiem jako kierownik oddziału w naszym laboratorium u Gelfanda, nie miała na to ochoty. Zwróciła się więc do rady naukowej całego uniwersytetu, niech nas lepiej wyrzuca duża rada. Ale duża rada też nie chciała nas wyrzucać. Pracują w korpusie – powiadali – niech więc ich zwalnia rada korpusu.

I wtedy przekazano nam prośbę rektora MGU Iwana Pietrowskiego, ciekawego i w sumie przyzwoitego człowieka. Na tyle, na ile może być przyzwoity człowiek radziecki na wysokim stanowisku. Stanowisko samo w sobie ogranicza indywidualną godność, za stanowiska i honory trzeba płacić. Pietrowski nie był członkiem partii, nawiasem mówiąc Łysenko też nie był. I nikt go nie namawiał do wstąpienia, ponieważ wierni bezpartyjni też byli potrzebni. Iwan Gieorgijewicz był deputowanym do Rady Najwyższej ZSRR, a to wiele mówi. Na przykład to, że był współodpowiedzialny za przyjęcie całej masy potwornych ustaw i przepisów, m.in. artykułu 190 Kodeksu karnego. Jednocześnie dużo robił dla uniwersytetu, był po prostu dobrym człowiekiem. Krótko mówiąc, dotarła do nas taka oto prośba: odchodzimy na własną prośbę, a Iwan Gieorgijewicz pomoże nam potem w znalezieniu nowej pracy.

Izrael Mojsiejewicz Gelfand był wybitnym matematykiem, uczonym światowego formatu, który w pewnym momencie zainteresował się biologią, wcześniej zajmował się także fizyką. Miał świetne osiągnięcia w matematyce teoretycznej, ale interesowała go też matematyka stosowana, w tym właśnie zastosowania w biologii. Gelfand stworzył pracownię biofizyki teoretycznej i zebrał w niej wielu młodych ludzi, którzy czymś go zainteresowali. Zostałem bodaj pierwszym pracownikiem tej pracowni, akurat kończyłem studia doktoranckie, ale byłem jeszcze przed obroną doktoratu i Gelfand, otwierając pracownię teoretyczną instytutu biofizyki, uzgodnił na uniwersytecie, że zostanę zatrudniony w jednej z katedr – mniejsza już nawet w jakiej. Leonid Fiodorowicz Kruszynski zatrudnił mnie u siebie, nic tam właściwie nie robiłem, dalej zajmowałem się swoimi badaniami i pomagałem w organizowaniu pracowni teoretycznej. Potem pracowaliśmy w Instytucie Biofizyki i wreszcie Pietrowski zaproponował Gelfandowi stworzenie dużego laboratorium w korpusie molekularnym i zaproponował, żebym został na uniwersytecie i zajął się rozmaitymi sprawami organizacyjnymi. W ten sposób stałem się jednym z organizatorów wielkiego laboratorium biologii matematycznej u Gelfanda.

Zanim nas wyrzucono, u Gelfanda odbyła się cała seria narad i spotkań. Trzeba przy tym wiedzieć, że Gelfand był prawomyślny i miał aprobatywny stosunek do władzy radzieckiej, ale to był mądry człowiek, raczej niezależny i samodzielny w swoich poglądach. Zaczął nas z Saszą namawiać do odejścia na własną prośbę, a myśmy się jakiś czas opierali. Jeśli zdecydowano, że trzeba nas wyrzucić, no to niech nas wyrzucają, czemu niby sami mamy się zwalniać?

Korekta językowa: Beata Bińko




Przemoc seksualna w czasie drugiej wojny światowej


Realizacja wideo
dr hab. Piotr WITEK

Współpraca
Andrzej Włoch


Relacja wideo ze spotkania poświęconego książce Joanny Ostrowskiej pt. „Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej”. Jest ona pierwszą publikacją w Polsce podejmującą zagadnienie przymusowych pracownic seksualnych w czasie II wojny światowej. Dotychczas fakt istnienia domów publicznych nie tylko dla SS-manów czy oficerów Wehrmachtu, ale także dla robotników przymusowych i więźniów obozów był tabuizowany. W istocie była to kolejna odsłona przemocy niemieckich nazistowskich władz okupacyjnych wobec kobiet na podbitych obszarach.
Wnikliwe studium historyczne pokazuje zorganizowaną, zbiurokratyzowaną machinę wykorzystania seksualnego kobiet jako formy kontroli seksualności i przymusowej pracy.

O książce dyskutują:
dr Joanna Hytrek-Hryciuk (IPN O/Wrocław)
prof. UŁ Jolanta Kolbuszewska (UŁ)
dr Joanna Ostrowska (Gender Studies UW)
Prowadzenie: dr Ewa Solska (UMCS)